To co zobaczył było olśniewające. Zapierające dech w piersi.
Setki, tysiące, mrowie drobnych, wielokolorowych motyli.
Zwiastun lepszego jutra.
Zwiastun tego co miało nadejść, tego co miało być lepsze, tego co kazało brnąć do przodu.
Zwiastun Życia.
Setki, tysiące, mrowie drobnych, wielokolorowych motyli.
Zwiastun lepszego jutra.
Zwiastun tego co miało nadejść, tego co miało być lepsze, tego co kazało brnąć do przodu.
Zwiastun Życia.
Czarne, wilkopodobne stworzenie otworzyło szeroko oczy, wpatrując się w widok, który miał przed sobą. Drobne, motyle ciała mieniły się w jego widzeniu feerią małych, wznoszących się złotych, niewielkich plamek. Obraz złotego pokazu pokrywał się z tym co widziały jego fizyczne ślepia. Motyle, w najróżniejszych barwach, w najróżniejsze wzory wzbijały się w powietrze, obsiadały pnie drzew oraz lądowały na trawie gdy już nie było dla nich miejsca wśród braci na korze.
Nie wiedział dlaczego to robią. Ale wiedział, że to co widzi to coś, czego zwykła istota nie zobaczy. Kto inny przemierzałby las, idąc za Życiem? Idąc tam gdzie tętno Życia biło na tyle mocno by zagłuszyć wszystkie myśli?
Był tam gdzie Życie chciało by był. Był jego sługą. Obrońcą. Kimś kto swoje własne istnienie powinien postawić poniżej najważniejszego daru Wszechświata.
Kimś kto nie protestował na taki stan rzeczy.
Valkkai opuścił powieki, zasłaniając ślepia przypominające jeziora lawy.
Był sam. A jednak był otoczony przez tak wiele istot i istnień. Nikt nie mógł zrozumieć tego co czuje. Nikt nie czuł tej mocy, która rozpierała jego umysł i ciało, chcąc wydostać się, eksplodować i pochłonąć to co go otaczało by ochronić wszystko co możliwe.
Jednak on wiedział, że to nie byłaby ochrona. Byłaby to zagłada, śmierć, unicestwienie. Pożarłaby wszystko inne w egoistycznej, samolubnej pobudce, wmawiając sobie, że przecież tak jest lepiej. Że wtedy nikt nie mógłby skrzywdzić Życia.
To co wtedy obezwładniało jego ciało było trudne do pokonania. Starało się przejąć kontrolę nad każdą częścią jego ciała, podporządkować sobie.
Ale czuł, że to nie było jego przeznaczeniem. Nie jego przeznaczeniem było poddać się destrukcyjnej, nie myślącej sile, która zniszczyłaby to co stanęłoby na jej drodze.
Jego przeznaczeniem było zawładnięcie nad tym. Podporządkowanie sobie w taki sposób by niosło korzyść i radość wszystkim, a nie ból, cierpienie i nicość.
I nie miał zamiaru zawieść tego co kazało mu to zrobić. Nie miał zamiaru zawieść Matki. Stada. Nawet tych, którzy chcieli go zgładzić gdy był jeszcze nienarodzoną istotą.
To co żyło, a czasami nawet i było martwe zasługiwało na lepsze jutro.
Rozchylił powieki i postąpił do przodu. Owady wzbiły się w powietrze, zasłaniając Kosmicznemu Dziecięciu niebo. Wyczuwały jego zachwyt, spokój, radość i same reagowały na te emocje. Zaczęły bić szybciej skrzydłami, zmieniać ścieżki lotu, kolejne opuszczały korę drzew by dołączyć do braci w tańcu koloru i światła. Nie były zbyt rozwiniętymi istotami. Ale jednak potrafiły wyczuć to co dobre.
Jednak były tym zaślepione. Nie zdążyły zareagować.
Motyle zaczęły spadać.
Najpierw kilka, potem dziesiątki, cała chmura legła u stóp Valkkaia, pokryła jego ciało i trawę grubym kobiercem owadzich trupów. Ich skrzydła mieniły się w blasku Słońca, opalizowały najróżniejszymi barwami, przypominając tęczę, która z nieba zeszła na ziemię.
Kosmiczne Dziecię patrzyło na to z zamglonymi ślepiami, zachwycone, zahipnotyzowane, odcięte od świata. Tak jak wcześniej motyle, zaślepiony ich tańcem, nie zauważył drobnych, cienkich macek, okalających jego umysł na wzór matczynych objęć.
Falująca, ciemna sierść uniosła się jakby pod wpływem wiatru wiejącego od strony gleby ku niebu. Ślepia zbladły, przybrały żółtawy odcień, kąciki pyska opadły, a zad zwierzęcia opadł ku ziemi, przygniatając drobne trupy.
Jego ciało i serce przepełniała radość. Teraz nic nie zrobi krzywdy tym biednym, małym stworzeniom. Nie muszą się bać. Są teraz z nim, a on nie pozwoli ich skrzywdzić. Ochroni je. Nie ważne przed czym i przed kim i jakim kosztem. Zapewni im ochronę.
Syn Aldieb potrząsnął łbem. Walka, którą teraz stoczył była, krótka ale na tyle intensywna by poczuł jak wszelka siła opuszcza jego ciało.
Zaskoczonym wzrokiem powiódł po niewielkiej polanie. Spostrzegł motyle, które wzbiły się już ku niebu, uciekły. Spostrzegł motyle, leżące u jego łap, martwe, bez krztyny Życia. W jego oczach pojawiło się przerażenie i strach.
On to zrobił. Wiedział o tym. Nie chciał! To nie tak miało być!
Czym było to, co potrafiło owładnąć jego umysłem?! Jak się tego pozbyć?!
Uniósł łeb i zawył. Był to skowyt bólu, cierpienia i straty, niosący się echem wśród drzew, docierający do dużej części terenów stada. Żałosne zawodzenie, proszące o pomoc, żałujące swoich czynów.
Obrócił się na tylnych łapach i puścił się pędem przed siebie. Gnał na złamanie karku, niestałe krawędzie jego ciała rozmywały się podczas biegu, zdawał się tracić ciało.
Dotarł jednak zdyszany, przerażony do nory, będącej jego domem. Wskoczył tam i z radością w sercu spostrzegł postać Matki, skuloną, śpiącą.
Ze skowytem bólu skoczył w jej stronę, schował łeb w jej karku i załkał głośno.
Jak zagubione dziecko, którym zresztą był.
Nikt nie mógł mu pomóc.