Blog ten, pamiętnik, wymyśliły Aldieb, Lady Killer i Gold Fire, podczas gdy to one opiekowały się stadem. Dzięki nim, możecie poznać historię HOTN, historię wybrańców i chwilę z życia osób ze stada. Ten blog powstał by w jednym miejscu streścić wszystkie nasze opowiadania.
`Wandessa.

Czego szukasz?

21 lutego 2018

A walka na ziemi i w niebie
Przeciwko sobie samemu, o siebie [Aldieb]

LATA PRZESZŁE

Budzę się w środku nocy. Kolejny sen, kolejny koszmar. Nawet nie próbuję go przywoływać. Wstaję z łóżka, by przejść do łazienki. Zaledwie po kilku krokach czuję zawroty głowy i robi mi się ciemno przed oczami. Ogarniają mnie fale mroku, na moment tracę orientację. Przyspieszone bicie serca i pogłębiony oddech. Jestem zbyt daleko od ściany by się podeprzeć. Próbuję iść dalej, choć moje ruchy są jak w spowolnionym filmie. Minęła chwila, dwie, i wszystko mija. Ciemne mroczki zaczynają się rozpraszać, pozostawiając po sobie jedynie ból głowy. W końcu docieram do łazienki. Wchodzę do pomieszczenia i zapalam jedną z mniejszych lampek. Mrużę oczy, gdy światło mnie razi. Czuję jak serce łomocze mi w piersi. Opieram się rękoma o umywalkę. Podnoszę głowę, spoglądając w taflę lustra. Blada twarz, okalana kaskadą hebanowych włosów. Podkrążone i opuchnięte oczy. Szare tęczówki zdają się być zielonkawe, intensywne w kolorze, na tle delikatnie przekrwionych białek. Mrużę oczy, wciąż czuję niepokój po pozostałościach sennych mar. Odkręcam kran. Kojący szum wody. Nachylam się i przemywam twarz lodowatą wodą. Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że jestem obserwowana. Staram się nie panikować. To tylko twoja wyobraźnia, powtarzam sobie w myślach. Podnoszę głowę, zakręcając strumień wody. Sama nie jestem pewna, co oczekiwałam zobaczyć w lustrze. Po prostu odbicie. Moja mokra od kropel twarz. Spływają po policzkach, ustach, jedna tańczy na granicy rzęs. Sięgnęłam po ręcznik i zanurzyłam się w miękkim materiale, znów tracąc kontakt wzrokowy z lustrem. I znów to uczucie niepokoju. Mimowolnie tętno znów mi przyspieszyło. Westchnęłam lekko, odwieszając ręcznik. Kątem oka zdawało mi się zauważyć jakiś ruch. Na pograniczu widzenia. Ale nie. To tylko o d b i c i e. Głupia. Głupia. Zacisnęłam dłonie na brzegach umywalki. Wpatrywałam się uparcie w lustrzane odbicie. A w moim wnętrzu z wolna wnosiła się fala. Nie potrafiłam jej zatrzymać. Oczy zapiekły mnie od wzbierających łez. Znów ten mętlik w głowie. Już nie niepokój. To zdawało się nieważne. Wszystko inne. Wszystko co we mnie tkwiło, wszystkie myśli, uczucia, które starałam się skrywać głęboko wewnątrz mnie, nagle zaczęły wypływać na wierzch. Czasami zastanawiałam się jak można czuć tak wiele sprzecznych emocji jednocześnie. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Zakaszlałam, a na bieli umywalki zamajaczyły karmazynowe krople. Osunęłam się w dół na podłogę, kuląc się w kłębek, podczas gdy moim ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch. Nie widziałam już jak twarz w lustrze spogląda za mną, rozciągając wargi w kpiącym uśmiechu, po czym odbiega, ginąc za ramą szklanej powierzchni.
*
Leżę na łóżku. Kolejna bezsenna noc. Ostatnio co raz więcej było takich. Leże na łóżku. Nie mogę spać. Ale nie mam siły, by się ruszyć. Zastanawiam się po co. Jaki był sens, w tym wszystkim. Po co miałam się starać i walczyć? Byłam już tak bardzo zmęczona. Co mi pozostało? Trwanie. Oczekiwanie, aż w końcu dopadnie mnie śmierć. Leżę. Patrzę pustym wzrokiem przed siebie. Jedna ręka wystaje poza łóżko. Widzę jak kapie z niej krew. Rdzawe krople w spowolnionym tempie pędziły w stronę podłogi. Widzę zęby, język i pazury. Widzę jak zatapiają się w mojej dłoni. Jak jest zjadana, pożerana, rozszarpywana na kawałki. Widzę jak odchodzi skóra, mięso, aż zaczynają być widoczne kości. Widzę. Ale nic nie czuję. Mam otwarte oczy, wizja nie znika, ale wiem, że to nie dzieje się naprawdę.
*
Leżałam na łące, wpatrując się w niebo. Kosmyki trawy łaskotały moją skórę. Myśli błądziły szaleńczo. Chmury leniwie sunęły po nieboskłonie. Smok pożerał wilka. Statek wzbijał się w przestworza. Przed moimi oczyma tańczyły cienie. Wspomnienie strachu czające się zawsze gdzieś na pograniczu umysłu. gorzkie żale. Cynizm wypełzał na wierzch. Wśród plątaniny myśli, trudno było wydobyć sensowną całość. Aż w końcu wyłapała wśród chaosu coś silniejszego. O tych, którzy byli jej bliscy, o tych, których straciła. Ból utraty wwiercał się w nią siłą wielką, czyniąc nieodwracalne starty. Im bardziej kochała, im więcej cierpiała, tym bardziej obawiała się pokazać, że jej na kimś zależy. Ziejąca krwawą czernią pustka w sercu. Wyryta dziura. Tak bardzo bolało. Zaczęła więc budować wokół siebie mur. Odsuwać wszystkich na dystans. By ochronić kwilącą w środku bezbronną, wrażliwą istotkę, którą była. Aż zaczynała o niej zapominać.
*
Światła się zmieniają. Z zielonego na czerwone. Staję na wysepce między jezdniami, zaledwie metrowy kawałek ostoi. Przede mną, za mną pasma asfaltu, po których w dwóch stronach pędzą samochody. Wystarczyłby krok w tył lub w przód i nastąpiłby koniec. Bujam się na piętach, ręce w kieszeniach. Na ustach błądzi cierpki półuśmiech. Oczyma wyobraźni widzę jak w moje ciało z całym pędem uderza maska samochodu. Jak wylatuje w powietrze, przetacza się po jezdni, roztrzaskane, połamane. Wizja przemija. Zmiana świateł. Idę dalej. Moje kroki odbijają się cichym echem, jednak giną w zgiełku miasta. Zastanawiam się co mnie tu przywiodło. Wszystko tu było takie brzydkie. Brzydkie ulice, brzydcy ludzie. Spaliny, śmieci i smród. Co ja tu robię? Może to dlatego, że brzydota tego miejsca odpowiada mojemu samopoczuciu. Tak samo gówniane. Idę, przedzierając się między ludźmi. Rozglądam się dookoła. Betonowa klatka. Budynki pną się wysoko, odgradzając me oczy od ołowianego nieba. Idę dalej. Obraz zdaje się migotać. Nagle jakby coś przeskoczyło. Świat zalany karmazynem. I znów wraca do szarej rzeczywistości. Kolejny skok, tym razem dłuższy. Wszystko martwe. Ciała porozrzucane po chodnikach, ulicach; roztrzaskane samochody i witryny sklepowe. Wszystko skąpane w szkarłatnych odcieniach krwi. Trwa to jeszcze chwilę, nim obraz ponownie przeskakuje. Ludzie idą śpiesznie przed siebie, nikt nie zwraca na nic uwagi. Wokół unoszą się hałasy miasta. Przecieram twarz dłonią. Wzdycham ciężko, sama nie będąc pewna czy śmiać się, czy płakać. Potrząsam głową i zarzucam kaptur i zsuwam go nad oczy. Idę dalej, spojrzeniem śledząc własne kroki. A wizja martwego świata powraca co jakiś czas.
*
Uciekaj. Uciekaj. I tak nie uciekniesz. Dopadną cię. Sfory piekielne. I dostaniesz swą karę. Nie uciekaj. Zasłużyłaś na to. Za wszystkie swe błędy, za pychę, odwagę. Chcesz się tłumaczyć? Tak, zwal winę na innych, jak zawsze. Nie chciałaś? Zgodziłaś się.
*
I dopiero gdy w Jej miejscu stanęłam, pojęłam jaki to był ciężar. Jak grube kajdany moje kostki objęły. Spojrzałam w Twe lisie oczy. Wyszeptałam "ratuj", ale Ty nie słyszałaś, gnana własnymi problemami. Bo oni nie rozumieli. Ja też nie rozumiałam. I jak oni, żywiłam żal i pretensje. I będąc na Twoim miejscu, jakże czasami mnie korciło, by jednym ruchem ręki - zakończyć wszystko. Niech nienawidzą.
*
Czasami nawiedzała ją ta myśl. Szczególne spojrzenie na świat. Zmiana perspektywy. Opuszczała wtedy swe ciało, wzlatywała w przestworza. I dalej, w odmęty kosmicznej czerni. I spoglądała na świat. I wszystko nagle traciło sens. Każdy czyn i wybór pojedynczej jednostki z perspektywy wszechświata był tak niemożebnie nieistotny. Cały ból i cierpienie, wszystkie wybory i pragnienia. Starania. I gdy wracała do swego ciała, spoglądała na świat znów swymi oczyma, wspomnienie wciąż było w niej żywe. I nie miała w sobie sił, by wykrzesać iskry motywacji. Jedynie strach przed śmiercią ją gonił. Strach przed n i e i s t n i e n i e m. Myśli te ją przerażały.
*
TERAZ
Szła przez las. Jej łapy zanurzały się w lodowatym śniegu. Chrzęścił pod jej poduszkami. Każdy szmer wydawał jej się tak głośny. Po raz pierwszy od narodzin syna pozostawiła go na dłuższy czas samego. Nie było jej już kilka godzin. Błądziła po lesie, na ślepo obierając drogę. Nie wiedziała dokąd biegnie. Po prostu biegła, przed siebie. Uciekając przed własnymi myślami. Nieposkładane myśli tłukły jej się po głowie. Myśli, wspomnienia, fragmenty wizji. Wszystko w chaosie. Rozbiegane, niepoukładane. Choć otaczała ją cisza lasu, miała wrażenie, że ogłuchnie. Gdzie była jej cisza, gdzie spokój - czemu, ach, czemu... co ona tu robiła? Tu, na tym świecie? Jej nierówne kroki rozbrzmiały na piaszczystym brzegu jeziora. Podeszła bliżej do lodowej tafli. W jej odbiciu ujrzała płomienne ślepia. Odskoczyła gwałtownie, ryjąc pazurami w podłożu. Zaskoczona, przestraszona. Choć nie powinna była być - nie pierwszy raz zaś widziała to spojrzenie. Nawiedzało ją od tylu dni. Wydobył się z jej gardła warkot nagły. Podeszła bliżej, znów spojrzała, jednak tym razem tylko własne odbicie dostrzegła. Lata szaleństwa, a jednak wciąż nie przyzwyczajona. Potrząsnęła głową, pasma czarnych włosów opadły jej na pysk. Zawróciła, kierując się ku jamie. Przemknęła między gęstymi zaroślami i zanurzyła się w wąskim otworze, miedzy głazami. Na jej umysł opadły cudze uczucia. Strach, pretensja, osamotnienie. Wszystko to biło od Valkkaia, który dreptał po jaskini, jakby w jej poszukiwaniu, nie rozumiejąc, czemu zniknęła. Patrzyła na niego przez kilka chwil jak na obcą istotę, jakby znów straciła kontakt z rzeczywistością. Aż chwila minęła i wróciła umysłem, uczuciami na ziemię. Podbiegła do szczeniaka i zaczęła go uspokajać, wtulając się pyskiem w jego czarne futerko, ogarniając jego pyszczek własnym oddechem. W jej myślach wciąż panował chaos.

O tym jak Aldieb traciła rozum. Nikt jednak o tym nie wiedział, skrywała to jak tylko dobrze umiała. A jak widać, po śmierci jej się pogorszyło, teraz jednak już jej tak nie zależy na tym, by to ukrywać.
Opowiadanie trochę chaotyczne, trochę depresyjne, ale hm... mam nadzieję, że chociaż trochę oddaje to co przeżywała.
Trochę inspirowane realem. Troszkę.

14 lutego 2018

Hej, Bycie. Jesteś tu jeszcze? [Hiacynt]

Bycie... Pomóż mi... Nie wiem, co mam robić.

To znów się dzieje. Znów budzę się przez ucisk w klatce piersiowej i łzami, cicho i wolno sunących po moich kościach policzkowych. Wysunęłam język, by zwilżyć spierzchnięte wargi, przełykając zaraz ślinę. Patrzę w sufit. Minuta. Dwie. Pięć. Dziesięć. Próbuję nie myśleć o śnie, który mi zesłałeś, Bycie. Znów pokazujesz mi obrazy sprzed minionych dni, chcąc, bym zrozumiała popełnione błędy. Bycie, nie chcę tego widzieć. Już wystarczająco się nacierpiałam. Czy nie mogę choć raz nacieszyć się ze szczęścia, jakie mnie spotkało? Bycie, nie odbieraj mi radości chwil. Podnoszę dłoń do twarzy, by jej wierzchem przetrzeć oczy. Pociągnęłam nosem, zaciskając usta w cienką linię. Niedbale poskładane serce swymi ostrymi krawędziami zadawało mi ból, jak gdyby znów miało się rozpaść. Bycie, jestem dorosła, wiem jakie decyzje podejmuję i jakie mogą być ich konsekwencje. Przestań mnie ranić. Ostrożnie odwróciłam głowę na bok, by ucałować czoło śpiącego mężczyzny, wtulonego w mój bok, z twarzą schowaną między moimi kosmykami włosów. Tristan. Delikatnie rozchyliłam wargi, nadal przytrzymując je przy jego czole, zamykając powieki, spod których kolejne łzy znalazły ujście. Ułożyłam dłoń na jego policzku, drugą starając się odszukać jego dłoń, by móc spleść ze sobą palce. Przekręciłam się jednak na bok, a mężczyzna, czując nagłe poruszenie, jedynie przysunął się bliżej, wtulając się we mnie i układając swój policzek tuż przy moich piersiach. Oddychałam spokojnie, wolno otwierając oczy, by wpatrywać się w ciemność pokoju. Serce waliło mi jak oszalałe, choć w niewielkim stopniu starając się je uspokoić.
— Cii, cii, cii... — Wyszeptałam, wyciągając rękę, by móc ułożyć ją pod głową. Uspokajająco pogładziłam go po głowie, uśmiechając się nagle, słysząc ciche pomrukiwania. Bycie, nie odbieraj mi jedynego szczęścia na tej ziemi, przytulonego do mnie we śnie. Nie chcę stracić jedynej, tak ważnej mi osoby. Skuliłam się nagle, zanosząc się ponownie płaczem. Niespodziewany ból żeber odebrał mi na chwilę dech. Jęknęłam cicho, gdy tylko zelżał, pozwalając mi zaczerpnąć oddech. Zbudziłam tym Tristana. Poruszył się, rozchylając delikatnie powieki, by jeszcze sennym wzrokiem zadrzeć głowę, by na mnie spojrzeć. Uniosłam się delikatnie na łokciu, zawieszając kosmyki białych włosów za ucho, by nie opadały mu na twarz. Z uśmiechem nachyliłam się nad nim, całując go w kącik ust.
— Co się stało? — Wymamrotał, wiercąc się chwilę, by znaleźć wygodną pozycję. Co się stało... Właśnie, co?
— Nic takiego, śpij. Kocham Cię. — Wyszeptałam, ocierając policzek o jego, by za chwilę móc znów się położyć. Mężczyzna jedynie objął mnie w pasie i układając się we wcześniejszej pozycji, z ciężkim westchnięciem ponownie zasnął. Z uśmiechem na ustach. Kochałam ten uśmiech. Przeznaczony jedynie dla mnie. Zetknęłam w stronę okna - niebo, splamione szarymi, ciężkimi chmurami, zdawało się jaśnieć. Wczesny ranek. Przymknęłam oczy, sięgając po kołdrę, którą miałam przy biodrach, naciągając ją na plecy śpiącego Tristana. Z delikatnym uśmiechem igrającym mi na ustach starałam się usnąć, a nim sen nadszedł, chwilę myślałam o tym, jak długo wytrwa to w tak idealniej formie.



Różowo-błękitne niebo, nakrapiane czernią wzbitych do lotu ptaków, zwiastowało nadejście kolejnego, mroźnego poranka. Spomiędzy oświetlonych promieniami słońca chmur, na jasnym błękicie nieba, gwiazdy leniwie mrugały, przyćmione światłem największej z nich, wschodzącej pomału na widnokrąg. Ziemia skuta lodem, przykryta kilkunastu centymetrową warstwą śniegu, który połyskiwał w oddali na szczytach gór. Powolne kołysanie się gałęzi drzew, trącane słabymi, zimnymi podmuchami wiatru, który niósł ze sobą drobny śnieg. Zimowy krajobraz niczym nienaruszony. Otwarta przestrzeń, pogrążona w ciszy, która wżera się w uszy. Wystarczyło rzucić kamieniem, który naruszyłby idealną scenerię, by ktoś mógł odwrócić wzrok z myślą, że to już nie to samo. I miałby rację.
Dłuższy czas leżałam u podnóża gór, próbując się pozbierać. Pozdzierana, pokaleczona przez kamienie skóra, sine, poobijane i zachodzące szronem ciało. Śnieg splamiony krwią. Spojrzałam nieco nieobecnym wzrokiem w górę, w miejsce, z którego spadłam. Dobre kilkanaście metrów. Aż dziwne, że jeszcze żyję. Dźwignęłam się na łokciu, krzywiąc usta z bólu i natychmiast obejmując się drugą ręką w żebrach. Dałabym słowo, że nie są jedynie poobijane. Z trudem usiadłam, rozglądając się wokół, zgarniając sprzed oczu kosmyki włosów, smagane gwałtownym wiatrem. Nie wiedziałam, gdzie jestem, jednak krajobraz przede mną wydawał mi się dziwnie znany. Bycie, myślisz, że powinnam? - Zaciągnęłam się mocno powietrze, zaraz tego żałując, gdy tylko cichy głosik w głowie wspomniał moje własne słowa. Słowa i sytuację, w której je wypowiedziałam, których nie chciałam pamiętać, przez które znów zaczęłam celowo spadać, krzywdząc się tym samym.
Wstałam, ledwo trzymając się na miękkich nogach. Głowa niemiłosiernie mnie bolała. Pulsowała, by za chwilę przestać i powrócić ze zdwojoną siłą. Czułam, jakby ktoś wbił mi stłuczoną butelkę w głowę i zaczął nią obracać. Ale musiałam wstać i ruszyć. Wrócić, by znów przeprosić za ucieczkę. Wrócić, by od nowa zacząć normalnie żyć.


____
nie wiem, o czym to jest. naprawdę, nie wiem. miałam opisać, jak nauczyła się tej mojej wymyślnej "magii liter/znaków", jednak nie wyszło. przepraszam. ;;

13 lutego 2018

Czasem otwieram oczy i widzę czerń [Kirke]

   Wnętrze jaskini było niepozorne. Komnata liczyła sobie niecałe trzy metry wysokości i miała kształt spłaszczonego walca o średnicy jakiś dziesięciu metrów. Podłoże nie było równe, ale mniej więcej poziome, sufit też utrzymywał względny kształt. Przy ścianach rosły nieliczne stalaktyty i stalagmity, jednak nie było ich wystarczająco dużo by zakłócić harmonię jaskini. Kamienne ściany wyglądały na wyrzeźbione ręką natury, były jednak gładkie i jednolite. Na środku znajdował się okrąg osmolony na jednolitą czerń, zaś w jego centrum płonął smoliście czarny płomień. Niewielki, człowiekowi sięgający ledwie kolan, płonął, niewzruszony ani podmuchami powietrza w podziemnych korytarzach, ani absolutnym brakiem opału. Wyrastał wprost z kamiennej podłogi, by ginąć w powietrzu, z rzadka strzelając dziwnymi, wielobarwnymi iskrami, które przypominały odblaski na kruczych piórach. 
    To właśnie miejsce było źródłem życia najpierw Kruka, a później Kirke. Ta właśnie jaskinia była ich domem. 
  Co do reszty korytarzy, te znacząco różniły się od głównej komnaty Płomienia. Kompleks świątynny najpewniej liczył kilometry korytarzy, mniejszych i większych komnat częściowo wyrzeźbionych ręką śmiertelników, częściowo natury a częściowo boskiej, czy półboskiej ręki.                Liczne malowidła jednak przestały być już czytelne, a wiele korytarzy zostało ślepymi, w wyniku zawaleń tracąc swój sens. 
    Aktualnie do kompleksu świątynnego były ledwie dwa wejścia. Jedno tak maleńkie, że ledwie ptak czy nietoperz był w stanie przez nie się przedostać, drugie umożliwiające wejście człowiekowi, jednak skryte tak dobrze, że kompletnie zapomniane. Główne wejście do świątyni nie istniało już od setek, jeśli nie tysięcy lat. 
    Tak to wyglądało.

    Kirke znała każdy skrawek tego miejsca. Co gorsza, śniąc, przypominała sobie je na nowo. Znów siedziała naprzeciw płomienia i patrzyła w czerń, jakby spodziewała się odpowiedzi, czym ów tajemnicze zjawisko, które dało jej życie, tak naprawdę jest. Innym razem, w snach znów znajdowała się w głównej komnacie i patrzyła na Kruka. Kruk był, jak wtedy sądziła, demonem pierwszej wody. W jednej chwili był czarnym ptaszyskiem, skąd wzięło się jego imię, w innej chwili niskim mężczyzna o ciemnych oczach, by za sekundę przybrać postać czarnego basiora. Strażnik. Przyjaciel. 
    Ojciec.
    W tym wspomnieniu ona stoi, nerwowo machając ogonem. Ma jeszcze poprzednie ciało, lecz łapa już dokucza. Kruk poucza ją, by nie wychodziła z kompleksu jaskiń, gdy ten będzie w wiosce ludzi. Kirke nie wie, czemu ten tam ma być i bardzo chce zobaczyć ludzi, ale nie może. Nie pamięta innych istot, w jej wspomnieniach oprócz mamki, która ją wykarmiła jest jedynie Kruk. Tęskni za światem, którego nie poznała. Ta tęsknota jest tak silna, że znów budzi się na terenach HOTN. 

***
   Otworzyła oczy. W jej głowie rozbłysła jednak czerń kruczych piór, intensywna i przepełniona pożartymi przez ciemność kolorami. Kirke pisnęła cicho. Znowu wspomnienia. Znowu Płomień. Wstała i otrząsnęła się, chcąc odzyskać zdolność widzenia. Warknęła. 
     - Nie wrócę...
    To coś ją wołało. Nie znało słów, może samo nie wiedziało czym jest, ale wołało. Wściekłe, a może podniecone. Miała wrócić do Płomienia. Musiała. Nie mogła.
     Zabiła Kruka, by uwolnić się spod niewoli bycia strażnikiem tamtej jaskini. Lecz teraz, gdy on nie żył, Płomień mówił do niej i upominał się o jej życie i wartę znacznie bardziej boleśnie. A ona nie wiedziała o nim nic. I nie spodziewała się, że czymkolwiek był, był czymś dobrym.

      Wilczyca ruszyła przez tereny stada, czując wciąż to nieprzyjemne świdrowanie w głowie, ten ból Co z tego, jeśli odzyskała magię, jeśli była... niewolnikiem?

12 lutego 2018

"Time is over" II [Aldieb]

Bezpośrednia kontynuacja opowiadania napisanego niespełna cztery lata temu. Część I.

A soldier on my own, I don’t know the way
I’m riding up the heights of shame
I’m waiting for the call, the hand on the chest
I’m ready for the fight and fate

Poranek był mroźny, wilgotny. Deszcz w nocy siarczysty, teraz ustał, a świat zasnuwały mleczne mgliste opary. Powietrze świstało przez nozdrza, kując igłami tchawicę i płuca. Dźwięk; lekkie mlaskanie, kiedy łapa za łapą przemierzała cicho niczyje tereny, od dawna puste i niezamieszkane. Hebanowe strugi włosów były zwiewane nieznacznie przez lekki wiatr, niewielki zefir, nie zakłócający spokoju i ciszy. Opuszczała dom, rodzinę, tereny Stada Nocy, wędrując w nieznane. Nie szła na oślep, zew ją przyzywał, głos Demona, który mamił, osaczał, zalegał w umyśle, szepcząc słowa i wskazówki. Jak chciał - tak szła, niby na rozkaz, nie znając zamiarów poczwary, modliła się tylko w duchu, by ta wyprawa była czegoś warta. Szepty Demona rozbrzmiewały w jej głowie, gdy wyłoniła się z mroków leśnego boru. Spojrzała na horyzont, lecz ginął w mglistych oparach. Zniżyła pysk, łapy wznowiły marsz, kierując się na ścieżkę, lawirującą między krzewami, która prowadziła w dół zbocza. 
***
Przed oczyma miała przejście, wyłom w skalnej ścianie, ziejąca czernią przestrzeń. Wokoło girlandy bluszczu, plątaniny zieleni, zwieszające się z wysoka. Przeszła pod nimi, zanurzyła się w cieniu, w chłodzie, pozwalając by korytarz ją prowadził. Kroki rozbrzmiały stłumionym echem. Przeszła kilka metrów. Wśród mroków zaiskrzyło światło. Wyzierające gwiazdy, które niby z nieba zbłądziły. Wyszła zza ostatniego zakrętu, oczy na moment przymknęła, gdy blask nagły ją oślepił. Ciężki wdech. Zmętniałe ślepia bez wyrazu spojrzały na ścianę kamienną, wilgotna powierzchnia, skrzyła się i lśniła, niczym szmaragdów mozaika, układająca się w pełzające węże. Spuściła ciężkie powieki, opadły niby kotary na koniec przedstawienia. Chłodne powietrze w nozdrzach, zapach był słony, wilgotny. Z jej gardzieli charkot wydobył się słaby. Wejrzała dalej, spojrzeniem demona znalazła. Stała tam, biała zjawa, pośród migoczących cieni i odblasków. Pysk wykrzywiała w uśmiechu lubieżnym, smolistym wejrzeniem brązową samkę taksując.
- Po coś mnie tu wezwała? - Spytała ciężkim głosem, na demonie zakotwiczając spojrzenie. - Czego znów ode mnie chcesz? - Irytacja i ból z jej tonu wyzierały. Wiele kosztowała ją ta wyprawa. Zmęczenie falami ją ogarniało.
- Czas. - Wychrypiała biała, a słowo to zawisło w  przestrzeni między nimi, rozbrzmiewając niczym dzwon. - Czas Cię goni.
Jej świszczący szept wdzierał się siłą do uszu samicy. Nie mogła się bronić przed nim, przed prawdą. Pokręciła głową.
- Po co tu jestem? Co to za miejsce?
- Jaskinia prawdy. - Odparł jej świergotliwy charkot. - Choć to jedna z wielu nazw. Większość w niezrozumiałych dla Ciebie językach.
Brązowa spojrzała na Sanetille nieprzychylnie, zastanawiając się co też kombinowała.
- Podejdź do jeziora. - Wychrypiała, szczerząc się obrzydliwie. - Spojrzyj.
Choć niechętnie, uczyniła tak jak jej demon kazał. Na ugiętych łapach zbliżyła się do migoczącej tafli jeziora. Pazury zanurzały się w wilgotnym piasku. Słonawy zapach ze zdwojoną siłą buchnął w jej nozdrza. Ciałem wstrząsnął dreszcz niepokoju. W końcu podeszła wystarczająco blisko, jej cień padł na taflę wody, obniżyła łeb by spojrzeć na swe odbicie. Obraz jakby się z wolna formował. Smoliste smugi zbierały się z krawędzi jeziora, by w wirującym tańcu dotrzeć do jej osoby. Powierzchnię wody wzburzyły drobne fale, które sięgnęły poduszek jej łap.Barwy zwinęły się spiralnie, po czym rozkwitły niczym pąki kwiatów. W miejscu lewego oka ziała czernią dziura, a z niej wężowatymi mackami rozchodziły się krwiste żyłki, obejmując całe ciało. Czerń rosła, jakby pochłaniając resztę organów, serce, płuca, kości. Wszystko zapadło się, rozpłynęło w proch.
Samica odskoczyła, rozbryzgując krople wody. Cofnęła się gwałtownie, przerażona nagle tą wizją, choć dobrze wiedziała co się z nią działo. Zacisnęła ślepia, kryjąc ich złocistą barwę. Lewe, choć wydawało się niewiele różnić, widziało jedynie to co było po drugiej stronie, zaświaty. Wokół niego, kryjące się pod sierścią znajdowały się ledwo widoczne, zagojone blizny. Aldieb potrząsnęła głową, zrzucając na pysk czarne pasma włosów. Obrzuciła spojrzeniem demona, jaskinie, po czym wybiegła, mknąc chyżo przez stepy, wracając na tereny nocnego stada, tam gdzie jeszcze przez chwilę mogła być bezpieczna.

11 lutego 2018

Tajemnica początku istnienia [Aldieb]

Wśród  nocy panowała cisza. Las spowity był mlecznym dywanem. Drzewa, krzewy, gałęzie, wszystko pokryte było śnieżnymi zdobieniami. W głębi wiekowej puszczy, wśród powykręcanych przez czas pni, między dwoma głazami, znajdowała się mała jama. Nora wykopana w ziemi, prawdopodobnie przez borsuka lub lisa, a powiększona przez ciężarną samicę, która od tygodni szukała miejsca na swe leże. Trudno dostępne dla drapieżników i obcych oczu. Do pieczary dało się dojść jedynie wąską ścieżką, lawirującą między krzewami. Teraz samica leżała w półmroku. Nie wyszczubiała stąd nosa od dwóch dni. Jej oddech głośno rozbrzmiewał w małej przestrzeni. Przez otwory w podszyciu leniwie sączyło się światło gwiazd. Przemknęła złoto ślepi, wdychając potężny chaust powietrza. Jej ciałem wstrząsnął skurcz. Nadszedł czas.

***
Tym samym ogłaszam, że narodził się: Kinder Niespodzianka, Tybetańskie Dziecko, Kosmiczny Lejeń, Valkkai Seba!