Deep in the ocean, dead and cast away
Where innocence is burned in flames
A million mile from home, I'm walking ahead
I'm frozen to the bonse, I am
Deszcz. Małe krople
wody nieustannie od dwóch dni płynęły z zachmurzonego nieboskłonu. Zimne
drobiny w niezmiennym tempie rozbijały się o przemokniętą glebę. Strużki cieczy
spływały po wilgotnej korze, skapywały z ogołoconych z liści gałęzi.
Ciemnoszare chmury zlały się w jednolitą masę, zza której do świata nie
docierały dobrotliwe promienie słońca. Z trudem można była odróżnić dzień od
nocy.
Smukłe łapy poruszały się w szybkim truchcie, kiedy samica
wędrowała przez las, lawirując pomiędzy wiekowymi drzewami. Poduszki zanurzały
się w poszyciu leśnym z lepkim mlaskaniem. Z każdym ruchem pokrywając się
kolejną warstwą błota i mułu. Ślizgały się na przegniłych liściach, mokrej
trawie i rozmiękczonej glebie. Łapy, brzuch i ogon samicy pokrywały plamy
błota, zlepiając jej ciemnobrązowe futro.
Ciężkie krople spływały po jej grzbiecie, kolejne zaraz
miały do nich dołączyć. Zniżyła łeb, wciągając przez nozdrza intensywny zapach
mokrej gleby. Wśród tysiąca krzyżujących się ze sobą woni, samicę zainteresował
jeden. Bez zbędnych myśli podążyła za tropem zwierzyny.
Przyspieszyła nieco, chcąc dogonić ofiarę. Przed oczami
stanęła jej kłoda. Odruchowo wskoczyła na przewalony pień, za późno zdając
sobie sprawę ze swojego błędu. Wyślizgane drewno. Plączące się łapy. Dwa
uderzenia serca. I skarpa przed jej oczami.
Nie miała czasu by zareagować. Pazury nie zdołały utrzymać
się na zdradliwej powierzchni. Próbowała jeszcze łapać się trawy i kamieni na
zboczu, jednak na próżno. Towarzyszyło jej już tylko ołowiane niebo, cieniste
chmury zdawały się szydzić z jej losu. Siostrzane krople mknęły w jej kierunku,
ścigając się ze sobą, próbując ją przegonić, by jako pierwsze rozbić się na
twardych skałach.
Runęła w dół.
Ciemne tonie rzeki przyjęły ją w swe objęcia. Woda wlała się
gardła, nosa, uszu. Niewidzialne dłonie pociągnęły w dół. W mgnieniu oka
zabrakło jej tchu. Z trudem młóciła łapami niewyobrażalnie gęstą ciecz. Czuła
jak jej serce oblepia panika. Z determinacją jednak dążyła ku powierzchni.
Miała wrażenie, jakby musiała przebić się przez skorupę
lodu. Wynurzyła głowę ponad wzburzoną taflę, czerpiąc potężny haust powietrza.
Jej płuca paliły żywym ogniem. Mrugając powiekami, by pozbyć się wszechobecnej
wody, płynęła ku brzegowi. Ten jednak wzniósł się nad nią niczym pionowa
ściana. Z jej pyska wyrwał się pisk rozpaczy.
Wyciągnęła łapy do przodu, rozbryzgując na wszystkie strony
strugi wody. Stromy brzeg był jednak nieubłagany. Nie miała żadnej możliwości
by wyślizgnąć się na ląd. A z każdą sekunda traciła siły. Prąd rzeki wzmagał
się. Wiatr zawył pomiędzy drzewami. Wzburzył ciemną toń.
Znów brakło jej tchu. Rozwarte palce kurczowo trzymały się
wystających z gleby korzeni. Mimo jej wysiłków nie mogła długo tak wytrzymać. Osiągnęła
swój limit, puściła.
Uniosła się nad nią fala. W jej przerażonym umyśle wyglądała
jak olbrzym morski, kraken pożerający statki. Spieniona woda przykryła łeb,
posyłając drobne ciało w odmęty. Szargana bezlitosnym żywiołem słabła z każda
chwilą. Kończyny stawały się coraz cięższe, brak powietrza rozrywał jej płuca.
Walczyła z całych sił, jednak przegrywała. Woda przemocą wdarła jej się do
pyska. Spadała w dół, ciągle w dół, ciągnięta przez lepkie palce demonów ku
bezdennej czeluści. Jej oczy zasnuła mgła. Zaczęła ogarniać ją ciemność. W
oddali usłyszała czyjś szyderczy, szeleszczący chichot. W następnej chwili wszystko
pochłonęła czerń.
***
Mocne szpony zacisnęły się na jej skórze. Poczuła opór
odmętów rzeki, jakby jej spragnione, chciwe ręce nie chciały jej puścić.
Wzleciała powietrze, ostry wiatr smagał jej przemęczone ciało. Krople deszczu
zdawały się być jak rozżarzone iskry.
Usłyszała głośny łopot skrzydeł, a nad nią zamajaczył cień.
W następnej chwili runęła na ziemie, jej ciało boleśnie zderzyło się z twardą
glebą. Miała wrażenie jakby pękły jej wszystkie żebra. Wciąż półprzytomna
zaniosła się kaszlem, wyrzucając z płonących płuc zdradliwą truciznę.
Zamrugała powiekami, z trudem przywracając ostrość widzenia.
W czaszce jej łupało, kości trzeszczały. Przez moment zapatrzyła się na ziemie
pod sobą, na mozaikę karmazynowych kropel. Ze zdziwieniem odkryła, że należały
do niej.
Z trudem wdychając powietrze, właściwie rzężąc, odwróciła
się, słysząc za sobą szelest składanych skrzydeł i czyjeś kroki. Zagłuszane
jedynie przez szum deszczu. Szum i rozbijające się krople. Jakby ktoś walił
młotem. Łup. Łup. Łup.
Z wysiłkiem zebrała myśli, wpatrując się dziwnym wzrokiem w
postać, która ją uratowała. Wysoki, umięśniony osobnik, tylne łapy wilcze,
przednie zaopatrzone w orle szpony. Pysk ptasi, ostry dziób przystosowany do
rozrywania mięsa. Pstrokate, brązowo szare ubarwienie. Potężne skrzydła.
Co tu robił?
Powtórzyła swoje pytanie na głos, choć dźwięk, który się z
niej wydobył przypominał starczy charkot.
Demon przechylił łeb. Jego różnobarwne źrenice skupiły się
na samicy. Jedna czarna, druga płonąca krwistą czerwienią. Obydwie na tle
mroźnych lodowców.
Minął moment zanim odpowiedział, wypuszczając na świat
zgrzytliwe skrzekot.
- Sanetille mnie przysłała.
Złote ślepia samicy rozwarły się w zdumieniu. Warknęła z
niechęcią patrząc na Threiyana. Stała już pewniej na nogach, jednak wciąż była
osłabiona. Mimo to, nie zlękła się demona.
- Czemu tu jesteś? - powtórzyła. - Czego chcesz? Dlaczego
miałaby Cię przysyłać? - wyrzuciła z siebie pytania, mrużąc ze złością oczy.
Odpowiedziało jej nieczułe, lodowate spojrzenie. Gryf zdawał
się być zirytowany. Najwyraźniej jemu
też nie podobało się to, że stał się czyimś narzędziem.
- Kazała Ci stawić się jutro za granicami Stada. Pragnie Ci
coś pokazać. - odparł, wciąż mierząc brązową mroźnym spojrzeniem. Nie czekając
na odpowiedź, rozpostarł majestatyczne skrzydła i wzbił się w powietrze,
pozostawiając ją w samotności.
***
Musiała zmuszać się by kontynuować dalszy marsz. Każdy
kolejny krok wydawał się być ostatnim. Łapy ciążyły w dół, potykając się co
chwila o wystające korzenie, ślizgając się na zgniłych liściach i mokrym mchu. Szła
jednak dalej. Nie było to daleko, nie więcej niż kilometr. Jednak miała
wrażenie, jakby była to wyprawa na koniec świata.
W końcu dotarła. Popchnęła nosem drewnianą powierzchnię.
Drzwi zajęczały w zawiasach. Pazury zastukały na podłodze. Poszła w głąb sieni.
Znalazła odpowiedni kąt i położyła się, zwijając ciało w kłębek. Nie patrzyła
już na błoto czy wodę. Była zbyt wycieńczona.
W mgnieniu oka zasnęła.
---------------------------------------------------
Taka drama.