Blog ten, pamiętnik, wymyśliły Aldieb, Lady Killer i Gold Fire, podczas gdy to one opiekowały się stadem. Dzięki nim, możecie poznać historię HOTN, historię wybrańców i chwilę z życia osób ze stada. Ten blog powstał by w jednym miejscu streścić wszystkie nasze opowiadania.
`Wandessa.

Czego szukasz?

10 lipca 2018

So long, we'd become the flowers [Aldieb]

The storm is a coming so you better run
The coldness is hungry like loaded gun
Sharks are circling out in the deep
you dream for tomorrow when you can't sleep

Nie było już nic. Żadnych snów czy nadziei. Nie pozostało nic. Czekał ją koniec. Tak absurdalnie to brzmiało, tak banalnie. Jej łapy szurały wśród pokrytych poranną rosą traw. Ich świeży zapach wypełniał jej nozdrza. Zapewne otaczały ją wybujałe kolory, soczysta zieleń i mieniące się barwami tęczy kwiaty. Mogła jedynie przypuszczać. Nie widziała. Co jakiś czas dostrzegała urywki, migawki w prawym oku, tym które przysłonięte było czernią. Były to jednak wizje świata duchów, wykrzywionej rzeczywistości, która wymykała się zza zasłony. Poruszała się, polegając na pozostałych zmysłach, które wyczulone były jak nigdy dotąd. Jej instynkt wręcz krzyczał, że jest obserwowana. Przez cały czas głodne ślepia oprawców śledziły każdy jej ruch, czyhając, czekając na dogodny moment. By skoczyć. Rozszarpać. Pożreć. Czekały na jej błąd, potknięcie, czekały aż całkiem osłabnie z sił. A samica wiedziała, że nastąpi to wkrótce. Nie, nie wkrótce, mogło to się stać w każdej chwili, teraz. Była tak słaba. Nie miała już sił by dłużej walczyć, uciekać, chować się. Robiła to tak długo, przez tyle lat. Z początku absolutnie bezradna. Wyruszyła na misję, by zyskać moc. Udało jej się ją wypełnić, choć z trudem, niemalże przypłaciła to swoim życiem. Straciła też coś jeszcze, miała nigdy nie mieć potomstwa - choć życie potrafi zaskakiwać. Zyskała wtedy siłę, ale jednocześnie, wskutek stoczonej walki, wystawiła na siebie wyrok śmierci. Trucizna demona zagnieździła się w jej lewym oku, rozprzestrzeniając z wolna po całym ciele. Zabijając po cichu, bez pośpiechu. Jednak nieubłaganie. Wtedy też wraz z towarzyszami zeszła do piekielnych otchłani, by zmierzyć się z demonami. By pokazać im, że zasługuje na to by się jej poddały. Demony dały jej spokój. Do czasu. Była jedynie oszustką, złodziejką, która przywłaszczyła sobie czyjeś miano. A demony pałały zemstą. I były cierpliwe. W końcu nie musiały się obawiać, że zabraknie im czasu. Z początku były to przypadkowe spotkania. Zabłąkane dusze, koszmary senne, zdawałoby się nic groźnego. Przybierały jednak na sile, a napastnicy pojawiali się co raz częściej. Śledząc, tropiąc, atakując. Nie miała więc wyboru, nauczyła się je zwalczać. Wpierw jedynie się broniła, jednak w pewnym momencie to nie było wystarczające. Musiała sama zacząć je tropić, zabijać. Wkroczyć na wojenną ścieżkę z tymi monstrami. Aż w końcu trafiła tutaj. Wracała na tereny Stada Nocy. Samotna, słaba, umierająca, by dokonać swego żywotu. Chciała już jedynie po raz ostatni pożegnać się ze swym domem. Nic więcej jej nie pozostało. Ale nie, za późno. Już tu są. Patrzysz? Widzisz? Cichutko podchodzą, zataczają krąg. Uciekaj.

I prayed my mind be good to me
An awful noise
Filled the air
I heard a scream in the woods somewhere

Biegła, potykając się co chwila o własne łapy, o korzenie, kamienie, nie mogąc utrzymać stałego kroku. Biegła, rozpaczliwie, biegła przed siebie, choć nie wiedząc w jakim kierunku. Po prostu biegła. Łapy jej się plątały, serce łomotało, nic nie widziała. Nie wiedziała gdzie jest, co słyszy. Jej wychudzone cielsko ledwo trzymało się w pionie. Dyszała ciężko, oddech rzęził jej w płucach. Spłoszone zwierzę w głębokim lesie. Obraz nędzy i rozpaczy.  Przeskoki materii zdarzeń. Skoczyła. W przestrzeni przestrzeń korytarzy. Zdawało jej się, że słyszy wycie wichury. Nie, to demony. Coś szarpnęło jej wątłym ciałem. Padła. Tak ciężko. Tak ciężko było podnieść jej pysk, czy nawet powiek kurtyny, jakby to był ciężar tonowych gór. Zmusiła się jednak do tego wysiłku. W jej prawym oku zamajaczyły niewyraźne cienie, kły i pazury. Karmazynowe smugi jarzących się wściekle ślepi. Powykrzywiane, pogardliwe uśmiechy. Słyszała ich ryki i śmiechy, czuła ich nienawistne spojrzenia, wyczuwała jak się zbliżają, otaczając ją ze wszystkich stron. Nie miała szans. Żadnych szans. Co mogła zrobić? Jedynie pogodzić się w końcu ze swym końcem, wiedziała przecież, że nadchodzi. Opadła bez sił na ziemię, nie zdolna by się ruszyć, by chociaż drgnąć. "Jesteś martwa." Cichy szept rozbrzmiał w jej głowie. Łagodny, pieszczotliwy głos. "Czemu do nich nie dołączysz? Powinnaś z nimi być. Jesteś martwa." Migotliwe sceny rozbłysły niczym miraże połyskliwych skrzydeł motyli. Waniliowe ślepia, fiołkowe oczy, bandaże szarej. Jej płytki oddech przyspieszył. Nozdrza chłonęły zapach zmurszałej gleby. Chwila, ułamki sekund, zdawały się wydłużać w nieskończoność. W tej jednej chwili jej świadomość rozszerzyła się na otaczającą ją przestrzeń. Na las, drzewa i konary pnące się ku niebu, paprocie, mech i jeżyny, ptaki, myszy i lisy, ich delikatne bicia serc, cichutkie bzyczenie owadów, mrówki wędrujące w poprzek zwalonego pnia. Cała ta zwyczajna rzeczywistość uderzyła w nią niczym sztorm, gwałtownie, zawzięcie, a jednocześnie łagodnie niczym wiosenny deszcz. Wszędzie otaczało ją życie. Tak piękne, cudowne. Nie zwracało uwagi na jej zmagania, po prostu trwało. Z jej wnętrza wydobyło się długie, przepełnione żalem westchnięcie. Czy to był już koniec? 

There's a flame in the darknes
There's a flame, there's a flame

Ułamki sekund przeminęły. Coś się zmieniło. Czuć było to w powietrzu, pewnego rodzaju napięcie, energię. Cały las zamarł w bezruchu, czekając na to co miało nastąpić. Serce. Ogień. Żywioł wpłynął lawiną do żył ciemnobrązowej samicy, sięgnął ślepych oczu, spłonął. Nagle znów widziała. Jak na fali powstała, zwróciła łeb w kierunku czających się potworów, gotowa do walki. Buzowała w niej rozgrzana krew. "Zniknijcie." Wyszeptała. Umrę, wiem. Ale zabiorę was ze sobą. Nie musiała się zastanawiać. Wiedziała, że to serce puszczy, duchy lasu, podzieliły się z nią swymi mocami, zsyłając jej ostatni podarunek, ostatni gest dla konającego. Nie czekała już dłużej. Zerwała się z miejsca i rzuciła wprost w kotłujące, wijące się ciała demonów. W jedną stronę posłała potężną falę wzburzonego powietrza. Wichura zgięła pnie niemal w pół, rozrzucając ciała potworów we wszystkie strony. Pozostałe jednak rzuciły się z kłapiącymi z wściekłości szczękami na kruche ciało brązowej. Mogła być szybka, jednak ich było zbyt wiele. Czuła jak kły i pazury zatapiają się w jej skórze. Z jej ciała buchnął ogień, posyłając kolejne monstra na ziemię. Nagle rozpostarła pierzaste skrzydła,  zamachnęła nimi, potężny podmuch powietrza wzburzył liście dokoła, a ona wzbiła się ponad ziemię, z trudem wyrywając kończyny z mocarnego uchwytu jednego z demonów. Załomotała skrzydłami, próbując uciec od kąsających szczęk, jednak zdawały się nadchodzić ze wszystkich stron. W panice posłała w przestrzeń cieniste smugi, które z zawrotną prędkością przebiły ciała demonów. Nadal jednak było ich zbyt wiele. Samica zawirowała w powietrzu, jednak w lesie, nie było zbyt wiele miejsca na powietrzne manewry. Jedna z maszkar podążyła za nią na błoniastych skrzydłach, pomknęła w jej kierunku i z całym impetem rzuciła z powrotem na ziemię. Samica ciężko runęła w dół i przejechała parę metrów po glebie. Przed oczami zamajaczyły jej stojące w płomieniach pnie. W powietrzu błyskały żarzące się iskry. Brązowa wiła się pod cielskiem demona, próbując uniknąć jego kłów. Warknęła wściekle, kopiąc tylnymi łapami w żuchwę potwora. Machnęła skrzydłami, skupiając przed sobą energię, aż w końcu małe tornado odepchnęło napastnika w przeciwną stronę, wyrzucając go daleko w tył. Złotooka zerwała się natychmiast z ziemi, i nim kolejny z demonów zdążył ją dopaść, skoczyła w krainę cieni, by skryć się choć na moment. Szarpnęła się niespokojnie, czując jak ciemność gwałtownie otacza ją ze wszystkich stron, a w kilka sekund później wyrzuciło ją na drugim końcu pola walki. Opadła na mech ciężko dysząc, próbując złapać oddech. Omiotła spojrzeniem otoczenie. Demony były chwilowo zdezorientowane, ale zaraz ją znajdą. Czuła jak łamie ją w całym ciele, w czaszce głucho dudniło, niczym odbicie uderzeń jej oszalałego serca. Z pyska kapała kruczo zabarwiona krew, a rozorane pazurami udo piekło niemiłosiernie. Skrzydła zniknęły, nie byłoby z nich więcej pożytku. Czujne ślepia demonów już zwróciły się w jej stronę. Aldieb wstała i zaparła się na sztywnych łapach, wbijając złote tęczówki w zbliżającą się hordę potworów. Jej boki uniosły się, przy głębokim oddechu. Musiała się skupić. W końcu iskra mignęła przy jednym z krzewów. W następnym momencie buchnęła ściana ognia, oddzielając demony od brązowej samicy. Zachwiała się, opadając lekko na nagle miękkich kończynach. Usłyszała wycie demonów, które gwałtownie się zatrzymały. I w tym momencie poczuła, że jest ciągnięta w tył. Zawyła. Pazury w jej skórze piekły boleśnie. Wywinęła się i skoczyła do ucieczki. Jednak drogę zagrodził jej kolejny demon. Nie wiedziała skąd się pojawiły, zdawało się jakby zmaterializowały się tuż za nią, zupełnie znikąd. Czy może nie zauważyła jak się skradają? Przyczaiła się na ugiętych łapach, próbując odskakiwać od ich paszcz, znaleźć drogę ucieczki, nigdzie jednak takowej nie widziała. Rozglądała się w panice, demony jednak nie czekały, kolejne rzuciły się w jej stronę, zatapiając kły w jej ciele. Próbowała wykrzesać z siebie jakiś kontratak, jednakże jej zęby i pazury nie robiły wrażenia na demonach. W jej wnętrzu nie było już ani kropli magicznej energii. Dała z siebie wszystko. W mgnieniu oka jej wątłe ciało zniknęło w tumanie kłapiących paszcz i szczęk, piekielnych cielsk. Zniknęło. Rozszarpane.

Darkness is sinking me
Commanding my soul
I am under the surface
Where the blackness burns beneath

Umierała. Jej duch odchodził. Wokół rozszarpanego przez demony ciała flora zdawała się ożywać.  Z początku z wolna, niemal nieśmiało. Malutkie pąki wyrastały z gleby, przedzierając się przez trawy i mech. Kolejne rośliny ożywały, wijąc się wśród pokrywających ziemię korzeni. Wspinały się po ciele brązowej samicy, po tym co z niej zostało. Kolejne pnącza i świeże gałązki, otaczały ją dokoła, coraz śmielej, coraz żywiej. Pąki rozwarły się, ukazując wielobarwne, aksamitne w dotyku płatki. Las, który był dla Niej domem, przyjął Dziecię Nocy w swe objęcia, aż w końcu brązowe futro zniknęło wśród pnączy i kwiatów.

I have never known peace
like the damn grass that yields to me
I have never known hunger
like these insects that feast on me

We’ll lay here for years or for hours
Thrown here or found, to freeze or to thaw
So long, we’d become the flowers


Pierwsza część historii o tym jak Aldieb umarła. Jak wiadomo, nie był to koniec. Mam nadzieję, że uda mi się spisać kontynuacje.

Fragmenty tekstów pochodzą z poniższych utworów:
When the Sun Goes Down (Laney Jones)
Deep End (Ruelle)
In a week (Hozier)

16 maja 2018

Nadzieja jest odwieczną wszystkich ludzi piastunką: kołysze nas bezustannie i smutki nasze usypia. [Tristan]

Otacza Cię ciemność.
Mrok, pochłaniający wszystko co znajduje się dookoła.
Twój wzrok nie może przebić się przez zasłonę niemal materialnej otchłani.

Nie wiesz gdzie jesteś. Skąd się tu wziąłeś.
Czy to zwykły senny koszmar?
A może właśnie tak naprawdę przed chwilą obudziłeś się ze snu, a to co widzisz to prawdziwe życie?
Twoje istnienie?

Próbujesz coś zrobić.
Idziesz do przodu, ale trafiasz wciąż na Mrok.
Jakikolwiek inny kierunek kończy się tak samo - nie wiesz czy w ogóle wykonałeś krok ani w którą stronę.
W ciemności strony nie istnieją, Twoje ruchy nie mają znaczenia, prowadzą donikąd.

Machasz rozpaczliwie rękoma z nadzieją, że Twoje palce przebiją osłonę, wpuszczą do Twego więzienia światło, dźwięki, coś co udowodni Ci, że nie zwariowałeś.
Nic się nie dzieje, tak jak wcześniej.

Zdaje Ci się, że czujesz jak Mrok dotyka Twojej twarzy. Jego macki, suną po Twojej skórze, wprawiając cialo w drżenie.
Ten dotyk nie jest przyjemny. Jest oślizgły, duszący. Ale z drugiej strony ciepły, dający poczucie bezpieczeństwa, mówi Ci wręcz "zostań ze mną".
Zamykasz oczy, ale wiele w Twoim świecie się nie zmienia. Wciąż jest to ciemność, uczuciie dotyku na ciele, które swoim zwodniczym przesłaniem bezpieczeństwa wysysa z Ciebie wszystko co dobre.
Szczęście, dobroć, całą miłość, którą potrafisz przekazać światu.

Mrok zaczyna wypełniać Cię od środka. Czujesz jak zabrał całą Twoją jasną stronę.
Nie zostawił nawet nadziei.
Samotność wypełnia Twoje serce oraz umysł.
Złość zalewa Ci oczy falą ognia. Ognia, który wcale nie jest jasny. Pochłania Mrok, żywi się nim, rośnie w siłę.
A może to Twoja własna złość go syci?
Złość na wiele rzeczy.
Na niemoc, która nie pozwala Ci nic zrobić.
Na Twój własny umysł, który nie chce Cię słuchać.
Na uczucia.

Ogień bucha płomieniem. Czujesz jego języki na skórze. Nie są gorące. Są zimne.
Ostudzają Cię.
Pozwalają na uspokojenie się.
Mimo zimna, osuszają Twoje łzy.
Wyciągasz dłoń, otwierasz oczy. Nie widzisz fizycznie, nie możesz przebrnąć Mroku wzrokiem.
Ale wiesz jak wygląda, potrafisz go sobie wyobrazić, oddać całą jego prawdę.

Czujesz coś jeszcze. Delikatne ciepło powoli rozpływające się po Twoim ciele.
Uczucie samotności stapia się, ukrywa gdzieś wewnątrz Twojego ciała.
Przez Mrok przebija się cichy głos.
Macki ciemności opuszczają Twoje oczy, zsuwają się z Twojej twarzy, pozwalają znów pozytywnym uczuciom wrócić na swoje miejsce.
Zamykasz znów oczy, robiąc to jednak z przyjemnością.

Nadzieja wypełniła Twoje serce.
Przegnała wszystko co złe.
Zlała się ze szczęściem.

Dotyk, który czujesz na policzku jest ciepły, przyjemny i miły. Wiesz, że nie ma w nim niczego złego. Nie ma żadnego podstępu.
Wtulasz w niego głowę, uśmiechasz się.
Wszystko co było złe, co pożerało Cię od środka - zniknęło.

Budzisz się.
Nad głową widzisz sufit na który padają pasy światła. Zasłony nie są do końca zasunięte.
Już wiesz kto Cię dotknął, kto dał Ci ciepło, kto rozgonił Mrok, ogarniający Twoją duszę.

Szczęście w swojej najczystszej, cielesnej postaci.




______________
Trochę Tristuś, trochę mnie. 
Ogólnie polecam mocno piosenkę VNV Nation - Illusion - trochę dała mi pomysłu, inspiracji i takich tam.
Pozdrowionka dupcie i żyjcie. 

25 kwietnia 2018

Motyle [Valkkai]

  To co zobaczył było olśniewające. Zapierające dech w piersi.
  Setki, tysiące, mrowie drobnych, wielokolorowych motyli.
  Zwiastun lepszego jutra.
  Zwiastun tego co miało nadejść, tego co miało być lepsze, tego co kazało brnąć do przodu.
  Zwiastun Życia. 

  Czarne, wilkopodobne stworzenie otworzyło szeroko oczy, wpatrując się w widok, który miał przed sobą. Drobne, motyle ciała mieniły się w jego widzeniu feerią małych, wznoszących się złotych, niewielkich plamek. Obraz złotego pokazu pokrywał się z tym co widziały jego fizyczne ślepia. Motyle, w najróżniejszych barwach, w najróżniejsze wzory wzbijały się w powietrze, obsiadały pnie drzew oraz lądowały na trawie gdy już nie było dla nich miejsca wśród braci na korze. 

  Nie wiedział dlaczego to robią. Ale wiedział, że to co widzi to coś, czego zwykła istota nie zobaczy. Kto inny przemierzałby las, idąc za Życiem? Idąc tam gdzie tętno Życia biło na tyle mocno by zagłuszyć wszystkie myśli?
  Był tam gdzie Życie chciało by był. Był jego sługą. Obrońcą. Kimś kto swoje własne istnienie powinien postawić poniżej najważniejszego daru Wszechświata.
Kimś kto nie protestował na taki stan rzeczy. 

  Valkkai opuścił powieki, zasłaniając ślepia przypominające jeziora lawy. 

  Był sam. A jednak był otoczony przez tak wiele istot i istnień. Nikt nie mógł zrozumieć tego co czuje. Nikt nie czuł tej mocy, która rozpierała jego umysł i ciało, chcąc wydostać się, eksplodować i pochłonąć to co go otaczało by ochronić wszystko co możliwe.
  Jednak on wiedział, że to nie byłaby ochrona. Byłaby to zagłada, śmierć, unicestwienie. Pożarłaby wszystko inne w egoistycznej, samolubnej pobudce, wmawiając sobie, że przecież tak jest lepiej. Że wtedy nikt nie mógłby skrzywdzić Życia.
  To co wtedy obezwładniało jego ciało było trudne do pokonania. Starało się przejąć kontrolę nad każdą częścią jego ciała, podporządkować sobie. 

  Ale czuł, że to nie było jego przeznaczeniem. Nie jego przeznaczeniem było poddać się destrukcyjnej, nie myślącej sile, która zniszczyłaby to co stanęłoby na jej drodze.
  Jego przeznaczeniem było zawładnięcie nad tym. Podporządkowanie sobie w taki sposób by niosło korzyść i radość wszystkim, a nie ból, cierpienie i nicość.
  I nie miał zamiaru zawieść tego co kazało mu to zrobić. Nie miał zamiaru zawieść Matki. Stada. Nawet tych, którzy chcieli go zgładzić gdy był jeszcze nienarodzoną istotą.
  To co żyło, a czasami nawet i było martwe zasługiwało na lepsze jutro.
  Rozchylił powieki i postąpił do przodu. Owady wzbiły się w powietrze, zasłaniając Kosmicznemu Dziecięciu niebo. Wyczuwały jego zachwyt, spokój, radość i same reagowały na te emocje. Zaczęły bić szybciej skrzydłami, zmieniać ścieżki lotu, kolejne opuszczały korę drzew by dołączyć do braci w tańcu koloru i światła. Nie były zbyt rozwiniętymi istotami. Ale jednak potrafiły wyczuć to co dobre.
Jednak były tym zaślepione. Nie zdążyły zareagować.

  Motyle zaczęły spadać. 

  Najpierw kilka, potem dziesiątki, cała chmura legła u stóp Valkkaia, pokryła jego ciało i trawę grubym kobiercem owadzich trupów. Ich skrzydła mieniły się w blasku Słońca, opalizowały najróżniejszymi barwami, przypominając tęczę, która z nieba zeszła na ziemię.
  Kosmiczne Dziecię patrzyło na to z zamglonymi ślepiami, zachwycone, zahipnotyzowane, odcięte od świata. Tak jak wcześniej motyle, zaślepiony ich tańcem, nie zauważył drobnych, cienkich macek, okalających jego umysł na wzór matczynych objęć.
  Falująca, ciemna sierść uniosła się jakby pod wpływem wiatru wiejącego od strony gleby ku niebu. Ślepia zbladły, przybrały żółtawy odcień, kąciki pyska opadły, a zad zwierzęcia opadł ku ziemi, przygniatając drobne trupy.

  Jego ciało i serce przepełniała radość. Teraz nic nie zrobi krzywdy tym biednym, małym stworzeniom. Nie muszą się bać. Są teraz z nim, a on nie pozwoli ich skrzywdzić. Ochroni je. Nie ważne przed czym i przed kim i jakim kosztem. Zapewni im ochronę. 

  Syn Aldieb potrząsnął łbem. Walka, którą teraz stoczył była, krótka ale na tyle intensywna by poczuł jak wszelka siła opuszcza jego ciało.
  Zaskoczonym wzrokiem powiódł po niewielkiej polanie. Spostrzegł motyle, które wzbiły się już ku niebu, uciekły. Spostrzegł motyle, leżące u jego łap, martwe, bez krztyny Życia. W jego oczach pojawiło się przerażenie i strach.
  On to zrobił. Wiedział o tym. Nie chciał! To nie tak miało być!
  Czym było to, co potrafiło owładnąć jego umysłem?! Jak się tego pozbyć?!

  Uniósł łeb i zawył. Był to skowyt bólu, cierpienia i straty, niosący się echem wśród drzew, docierający do dużej części terenów stada. Żałosne zawodzenie, proszące o pomoc, żałujące swoich czynów.

  Obrócił się na tylnych łapach i puścił się pędem przed siebie. Gnał na złamanie karku, niestałe krawędzie jego ciała rozmywały się podczas biegu, zdawał się tracić ciało.
  Dotarł jednak zdyszany, przerażony do nory, będącej jego domem. Wskoczył tam i z radością w sercu spostrzegł postać Matki, skuloną, śpiącą.
  Ze skowytem bólu skoczył w jej stronę, schował łeb w jej karku i załkał głośno.
  Jak zagubione dziecko, którym zresztą był. 

  Nikt nie mógł mu pomóc.

21 lutego 2018

A walka na ziemi i w niebie
Przeciwko sobie samemu, o siebie [Aldieb]

LATA PRZESZŁE

Budzę się w środku nocy. Kolejny sen, kolejny koszmar. Nawet nie próbuję go przywoływać. Wstaję z łóżka, by przejść do łazienki. Zaledwie po kilku krokach czuję zawroty głowy i robi mi się ciemno przed oczami. Ogarniają mnie fale mroku, na moment tracę orientację. Przyspieszone bicie serca i pogłębiony oddech. Jestem zbyt daleko od ściany by się podeprzeć. Próbuję iść dalej, choć moje ruchy są jak w spowolnionym filmie. Minęła chwila, dwie, i wszystko mija. Ciemne mroczki zaczynają się rozpraszać, pozostawiając po sobie jedynie ból głowy. W końcu docieram do łazienki. Wchodzę do pomieszczenia i zapalam jedną z mniejszych lampek. Mrużę oczy, gdy światło mnie razi. Czuję jak serce łomocze mi w piersi. Opieram się rękoma o umywalkę. Podnoszę głowę, spoglądając w taflę lustra. Blada twarz, okalana kaskadą hebanowych włosów. Podkrążone i opuchnięte oczy. Szare tęczówki zdają się być zielonkawe, intensywne w kolorze, na tle delikatnie przekrwionych białek. Mrużę oczy, wciąż czuję niepokój po pozostałościach sennych mar. Odkręcam kran. Kojący szum wody. Nachylam się i przemywam twarz lodowatą wodą. Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że jestem obserwowana. Staram się nie panikować. To tylko twoja wyobraźnia, powtarzam sobie w myślach. Podnoszę głowę, zakręcając strumień wody. Sama nie jestem pewna, co oczekiwałam zobaczyć w lustrze. Po prostu odbicie. Moja mokra od kropel twarz. Spływają po policzkach, ustach, jedna tańczy na granicy rzęs. Sięgnęłam po ręcznik i zanurzyłam się w miękkim materiale, znów tracąc kontakt wzrokowy z lustrem. I znów to uczucie niepokoju. Mimowolnie tętno znów mi przyspieszyło. Westchnęłam lekko, odwieszając ręcznik. Kątem oka zdawało mi się zauważyć jakiś ruch. Na pograniczu widzenia. Ale nie. To tylko o d b i c i e. Głupia. Głupia. Zacisnęłam dłonie na brzegach umywalki. Wpatrywałam się uparcie w lustrzane odbicie. A w moim wnętrzu z wolna wnosiła się fala. Nie potrafiłam jej zatrzymać. Oczy zapiekły mnie od wzbierających łez. Znów ten mętlik w głowie. Już nie niepokój. To zdawało się nieważne. Wszystko inne. Wszystko co we mnie tkwiło, wszystkie myśli, uczucia, które starałam się skrywać głęboko wewnątrz mnie, nagle zaczęły wypływać na wierzch. Czasami zastanawiałam się jak można czuć tak wiele sprzecznych emocji jednocześnie. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Zakaszlałam, a na bieli umywalki zamajaczyły karmazynowe krople. Osunęłam się w dół na podłogę, kuląc się w kłębek, podczas gdy moim ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch. Nie widziałam już jak twarz w lustrze spogląda za mną, rozciągając wargi w kpiącym uśmiechu, po czym odbiega, ginąc za ramą szklanej powierzchni.
*
Leżę na łóżku. Kolejna bezsenna noc. Ostatnio co raz więcej było takich. Leże na łóżku. Nie mogę spać. Ale nie mam siły, by się ruszyć. Zastanawiam się po co. Jaki był sens, w tym wszystkim. Po co miałam się starać i walczyć? Byłam już tak bardzo zmęczona. Co mi pozostało? Trwanie. Oczekiwanie, aż w końcu dopadnie mnie śmierć. Leżę. Patrzę pustym wzrokiem przed siebie. Jedna ręka wystaje poza łóżko. Widzę jak kapie z niej krew. Rdzawe krople w spowolnionym tempie pędziły w stronę podłogi. Widzę zęby, język i pazury. Widzę jak zatapiają się w mojej dłoni. Jak jest zjadana, pożerana, rozszarpywana na kawałki. Widzę jak odchodzi skóra, mięso, aż zaczynają być widoczne kości. Widzę. Ale nic nie czuję. Mam otwarte oczy, wizja nie znika, ale wiem, że to nie dzieje się naprawdę.
*
Leżałam na łące, wpatrując się w niebo. Kosmyki trawy łaskotały moją skórę. Myśli błądziły szaleńczo. Chmury leniwie sunęły po nieboskłonie. Smok pożerał wilka. Statek wzbijał się w przestworza. Przed moimi oczyma tańczyły cienie. Wspomnienie strachu czające się zawsze gdzieś na pograniczu umysłu. gorzkie żale. Cynizm wypełzał na wierzch. Wśród plątaniny myśli, trudno było wydobyć sensowną całość. Aż w końcu wyłapała wśród chaosu coś silniejszego. O tych, którzy byli jej bliscy, o tych, których straciła. Ból utraty wwiercał się w nią siłą wielką, czyniąc nieodwracalne starty. Im bardziej kochała, im więcej cierpiała, tym bardziej obawiała się pokazać, że jej na kimś zależy. Ziejąca krwawą czernią pustka w sercu. Wyryta dziura. Tak bardzo bolało. Zaczęła więc budować wokół siebie mur. Odsuwać wszystkich na dystans. By ochronić kwilącą w środku bezbronną, wrażliwą istotkę, którą była. Aż zaczynała o niej zapominać.
*
Światła się zmieniają. Z zielonego na czerwone. Staję na wysepce między jezdniami, zaledwie metrowy kawałek ostoi. Przede mną, za mną pasma asfaltu, po których w dwóch stronach pędzą samochody. Wystarczyłby krok w tył lub w przód i nastąpiłby koniec. Bujam się na piętach, ręce w kieszeniach. Na ustach błądzi cierpki półuśmiech. Oczyma wyobraźni widzę jak w moje ciało z całym pędem uderza maska samochodu. Jak wylatuje w powietrze, przetacza się po jezdni, roztrzaskane, połamane. Wizja przemija. Zmiana świateł. Idę dalej. Moje kroki odbijają się cichym echem, jednak giną w zgiełku miasta. Zastanawiam się co mnie tu przywiodło. Wszystko tu było takie brzydkie. Brzydkie ulice, brzydcy ludzie. Spaliny, śmieci i smród. Co ja tu robię? Może to dlatego, że brzydota tego miejsca odpowiada mojemu samopoczuciu. Tak samo gówniane. Idę, przedzierając się między ludźmi. Rozglądam się dookoła. Betonowa klatka. Budynki pną się wysoko, odgradzając me oczy od ołowianego nieba. Idę dalej. Obraz zdaje się migotać. Nagle jakby coś przeskoczyło. Świat zalany karmazynem. I znów wraca do szarej rzeczywistości. Kolejny skok, tym razem dłuższy. Wszystko martwe. Ciała porozrzucane po chodnikach, ulicach; roztrzaskane samochody i witryny sklepowe. Wszystko skąpane w szkarłatnych odcieniach krwi. Trwa to jeszcze chwilę, nim obraz ponownie przeskakuje. Ludzie idą śpiesznie przed siebie, nikt nie zwraca na nic uwagi. Wokół unoszą się hałasy miasta. Przecieram twarz dłonią. Wzdycham ciężko, sama nie będąc pewna czy śmiać się, czy płakać. Potrząsam głową i zarzucam kaptur i zsuwam go nad oczy. Idę dalej, spojrzeniem śledząc własne kroki. A wizja martwego świata powraca co jakiś czas.
*
Uciekaj. Uciekaj. I tak nie uciekniesz. Dopadną cię. Sfory piekielne. I dostaniesz swą karę. Nie uciekaj. Zasłużyłaś na to. Za wszystkie swe błędy, za pychę, odwagę. Chcesz się tłumaczyć? Tak, zwal winę na innych, jak zawsze. Nie chciałaś? Zgodziłaś się.
*
I dopiero gdy w Jej miejscu stanęłam, pojęłam jaki to był ciężar. Jak grube kajdany moje kostki objęły. Spojrzałam w Twe lisie oczy. Wyszeptałam "ratuj", ale Ty nie słyszałaś, gnana własnymi problemami. Bo oni nie rozumieli. Ja też nie rozumiałam. I jak oni, żywiłam żal i pretensje. I będąc na Twoim miejscu, jakże czasami mnie korciło, by jednym ruchem ręki - zakończyć wszystko. Niech nienawidzą.
*
Czasami nawiedzała ją ta myśl. Szczególne spojrzenie na świat. Zmiana perspektywy. Opuszczała wtedy swe ciało, wzlatywała w przestworza. I dalej, w odmęty kosmicznej czerni. I spoglądała na świat. I wszystko nagle traciło sens. Każdy czyn i wybór pojedynczej jednostki z perspektywy wszechświata był tak niemożebnie nieistotny. Cały ból i cierpienie, wszystkie wybory i pragnienia. Starania. I gdy wracała do swego ciała, spoglądała na świat znów swymi oczyma, wspomnienie wciąż było w niej żywe. I nie miała w sobie sił, by wykrzesać iskry motywacji. Jedynie strach przed śmiercią ją gonił. Strach przed n i e i s t n i e n i e m. Myśli te ją przerażały.
*
TERAZ
Szła przez las. Jej łapy zanurzały się w lodowatym śniegu. Chrzęścił pod jej poduszkami. Każdy szmer wydawał jej się tak głośny. Po raz pierwszy od narodzin syna pozostawiła go na dłuższy czas samego. Nie było jej już kilka godzin. Błądziła po lesie, na ślepo obierając drogę. Nie wiedziała dokąd biegnie. Po prostu biegła, przed siebie. Uciekając przed własnymi myślami. Nieposkładane myśli tłukły jej się po głowie. Myśli, wspomnienia, fragmenty wizji. Wszystko w chaosie. Rozbiegane, niepoukładane. Choć otaczała ją cisza lasu, miała wrażenie, że ogłuchnie. Gdzie była jej cisza, gdzie spokój - czemu, ach, czemu... co ona tu robiła? Tu, na tym świecie? Jej nierówne kroki rozbrzmiały na piaszczystym brzegu jeziora. Podeszła bliżej do lodowej tafli. W jej odbiciu ujrzała płomienne ślepia. Odskoczyła gwałtownie, ryjąc pazurami w podłożu. Zaskoczona, przestraszona. Choć nie powinna była być - nie pierwszy raz zaś widziała to spojrzenie. Nawiedzało ją od tylu dni. Wydobył się z jej gardła warkot nagły. Podeszła bliżej, znów spojrzała, jednak tym razem tylko własne odbicie dostrzegła. Lata szaleństwa, a jednak wciąż nie przyzwyczajona. Potrząsnęła głową, pasma czarnych włosów opadły jej na pysk. Zawróciła, kierując się ku jamie. Przemknęła między gęstymi zaroślami i zanurzyła się w wąskim otworze, miedzy głazami. Na jej umysł opadły cudze uczucia. Strach, pretensja, osamotnienie. Wszystko to biło od Valkkaia, który dreptał po jaskini, jakby w jej poszukiwaniu, nie rozumiejąc, czemu zniknęła. Patrzyła na niego przez kilka chwil jak na obcą istotę, jakby znów straciła kontakt z rzeczywistością. Aż chwila minęła i wróciła umysłem, uczuciami na ziemię. Podbiegła do szczeniaka i zaczęła go uspokajać, wtulając się pyskiem w jego czarne futerko, ogarniając jego pyszczek własnym oddechem. W jej myślach wciąż panował chaos.

O tym jak Aldieb traciła rozum. Nikt jednak o tym nie wiedział, skrywała to jak tylko dobrze umiała. A jak widać, po śmierci jej się pogorszyło, teraz jednak już jej tak nie zależy na tym, by to ukrywać.
Opowiadanie trochę chaotyczne, trochę depresyjne, ale hm... mam nadzieję, że chociaż trochę oddaje to co przeżywała.
Trochę inspirowane realem. Troszkę.

14 lutego 2018

Hej, Bycie. Jesteś tu jeszcze? [Hiacynt]

Bycie... Pomóż mi... Nie wiem, co mam robić.

To znów się dzieje. Znów budzę się przez ucisk w klatce piersiowej i łzami, cicho i wolno sunących po moich kościach policzkowych. Wysunęłam język, by zwilżyć spierzchnięte wargi, przełykając zaraz ślinę. Patrzę w sufit. Minuta. Dwie. Pięć. Dziesięć. Próbuję nie myśleć o śnie, który mi zesłałeś, Bycie. Znów pokazujesz mi obrazy sprzed minionych dni, chcąc, bym zrozumiała popełnione błędy. Bycie, nie chcę tego widzieć. Już wystarczająco się nacierpiałam. Czy nie mogę choć raz nacieszyć się ze szczęścia, jakie mnie spotkało? Bycie, nie odbieraj mi radości chwil. Podnoszę dłoń do twarzy, by jej wierzchem przetrzeć oczy. Pociągnęłam nosem, zaciskając usta w cienką linię. Niedbale poskładane serce swymi ostrymi krawędziami zadawało mi ból, jak gdyby znów miało się rozpaść. Bycie, jestem dorosła, wiem jakie decyzje podejmuję i jakie mogą być ich konsekwencje. Przestań mnie ranić. Ostrożnie odwróciłam głowę na bok, by ucałować czoło śpiącego mężczyzny, wtulonego w mój bok, z twarzą schowaną między moimi kosmykami włosów. Tristan. Delikatnie rozchyliłam wargi, nadal przytrzymując je przy jego czole, zamykając powieki, spod których kolejne łzy znalazły ujście. Ułożyłam dłoń na jego policzku, drugą starając się odszukać jego dłoń, by móc spleść ze sobą palce. Przekręciłam się jednak na bok, a mężczyzna, czując nagłe poruszenie, jedynie przysunął się bliżej, wtulając się we mnie i układając swój policzek tuż przy moich piersiach. Oddychałam spokojnie, wolno otwierając oczy, by wpatrywać się w ciemność pokoju. Serce waliło mi jak oszalałe, choć w niewielkim stopniu starając się je uspokoić.
— Cii, cii, cii... — Wyszeptałam, wyciągając rękę, by móc ułożyć ją pod głową. Uspokajająco pogładziłam go po głowie, uśmiechając się nagle, słysząc ciche pomrukiwania. Bycie, nie odbieraj mi jedynego szczęścia na tej ziemi, przytulonego do mnie we śnie. Nie chcę stracić jedynej, tak ważnej mi osoby. Skuliłam się nagle, zanosząc się ponownie płaczem. Niespodziewany ból żeber odebrał mi na chwilę dech. Jęknęłam cicho, gdy tylko zelżał, pozwalając mi zaczerpnąć oddech. Zbudziłam tym Tristana. Poruszył się, rozchylając delikatnie powieki, by jeszcze sennym wzrokiem zadrzeć głowę, by na mnie spojrzeć. Uniosłam się delikatnie na łokciu, zawieszając kosmyki białych włosów za ucho, by nie opadały mu na twarz. Z uśmiechem nachyliłam się nad nim, całując go w kącik ust.
— Co się stało? — Wymamrotał, wiercąc się chwilę, by znaleźć wygodną pozycję. Co się stało... Właśnie, co?
— Nic takiego, śpij. Kocham Cię. — Wyszeptałam, ocierając policzek o jego, by za chwilę móc znów się położyć. Mężczyzna jedynie objął mnie w pasie i układając się we wcześniejszej pozycji, z ciężkim westchnięciem ponownie zasnął. Z uśmiechem na ustach. Kochałam ten uśmiech. Przeznaczony jedynie dla mnie. Zetknęłam w stronę okna - niebo, splamione szarymi, ciężkimi chmurami, zdawało się jaśnieć. Wczesny ranek. Przymknęłam oczy, sięgając po kołdrę, którą miałam przy biodrach, naciągając ją na plecy śpiącego Tristana. Z delikatnym uśmiechem igrającym mi na ustach starałam się usnąć, a nim sen nadszedł, chwilę myślałam o tym, jak długo wytrwa to w tak idealniej formie.



Różowo-błękitne niebo, nakrapiane czernią wzbitych do lotu ptaków, zwiastowało nadejście kolejnego, mroźnego poranka. Spomiędzy oświetlonych promieniami słońca chmur, na jasnym błękicie nieba, gwiazdy leniwie mrugały, przyćmione światłem największej z nich, wschodzącej pomału na widnokrąg. Ziemia skuta lodem, przykryta kilkunastu centymetrową warstwą śniegu, który połyskiwał w oddali na szczytach gór. Powolne kołysanie się gałęzi drzew, trącane słabymi, zimnymi podmuchami wiatru, który niósł ze sobą drobny śnieg. Zimowy krajobraz niczym nienaruszony. Otwarta przestrzeń, pogrążona w ciszy, która wżera się w uszy. Wystarczyło rzucić kamieniem, który naruszyłby idealną scenerię, by ktoś mógł odwrócić wzrok z myślą, że to już nie to samo. I miałby rację.
Dłuższy czas leżałam u podnóża gór, próbując się pozbierać. Pozdzierana, pokaleczona przez kamienie skóra, sine, poobijane i zachodzące szronem ciało. Śnieg splamiony krwią. Spojrzałam nieco nieobecnym wzrokiem w górę, w miejsce, z którego spadłam. Dobre kilkanaście metrów. Aż dziwne, że jeszcze żyję. Dźwignęłam się na łokciu, krzywiąc usta z bólu i natychmiast obejmując się drugą ręką w żebrach. Dałabym słowo, że nie są jedynie poobijane. Z trudem usiadłam, rozglądając się wokół, zgarniając sprzed oczu kosmyki włosów, smagane gwałtownym wiatrem. Nie wiedziałam, gdzie jestem, jednak krajobraz przede mną wydawał mi się dziwnie znany. Bycie, myślisz, że powinnam? - Zaciągnęłam się mocno powietrze, zaraz tego żałując, gdy tylko cichy głosik w głowie wspomniał moje własne słowa. Słowa i sytuację, w której je wypowiedziałam, których nie chciałam pamiętać, przez które znów zaczęłam celowo spadać, krzywdząc się tym samym.
Wstałam, ledwo trzymając się na miękkich nogach. Głowa niemiłosiernie mnie bolała. Pulsowała, by za chwilę przestać i powrócić ze zdwojoną siłą. Czułam, jakby ktoś wbił mi stłuczoną butelkę w głowę i zaczął nią obracać. Ale musiałam wstać i ruszyć. Wrócić, by znów przeprosić za ucieczkę. Wrócić, by od nowa zacząć normalnie żyć.


____
nie wiem, o czym to jest. naprawdę, nie wiem. miałam opisać, jak nauczyła się tej mojej wymyślnej "magii liter/znaków", jednak nie wyszło. przepraszam. ;;

13 lutego 2018

Czasem otwieram oczy i widzę czerń [Kirke]

   Wnętrze jaskini było niepozorne. Komnata liczyła sobie niecałe trzy metry wysokości i miała kształt spłaszczonego walca o średnicy jakiś dziesięciu metrów. Podłoże nie było równe, ale mniej więcej poziome, sufit też utrzymywał względny kształt. Przy ścianach rosły nieliczne stalaktyty i stalagmity, jednak nie było ich wystarczająco dużo by zakłócić harmonię jaskini. Kamienne ściany wyglądały na wyrzeźbione ręką natury, były jednak gładkie i jednolite. Na środku znajdował się okrąg osmolony na jednolitą czerń, zaś w jego centrum płonął smoliście czarny płomień. Niewielki, człowiekowi sięgający ledwie kolan, płonął, niewzruszony ani podmuchami powietrza w podziemnych korytarzach, ani absolutnym brakiem opału. Wyrastał wprost z kamiennej podłogi, by ginąć w powietrzu, z rzadka strzelając dziwnymi, wielobarwnymi iskrami, które przypominały odblaski na kruczych piórach. 
    To właśnie miejsce było źródłem życia najpierw Kruka, a później Kirke. Ta właśnie jaskinia była ich domem. 
  Co do reszty korytarzy, te znacząco różniły się od głównej komnaty Płomienia. Kompleks świątynny najpewniej liczył kilometry korytarzy, mniejszych i większych komnat częściowo wyrzeźbionych ręką śmiertelników, częściowo natury a częściowo boskiej, czy półboskiej ręki.                Liczne malowidła jednak przestały być już czytelne, a wiele korytarzy zostało ślepymi, w wyniku zawaleń tracąc swój sens. 
    Aktualnie do kompleksu świątynnego były ledwie dwa wejścia. Jedno tak maleńkie, że ledwie ptak czy nietoperz był w stanie przez nie się przedostać, drugie umożliwiające wejście człowiekowi, jednak skryte tak dobrze, że kompletnie zapomniane. Główne wejście do świątyni nie istniało już od setek, jeśli nie tysięcy lat. 
    Tak to wyglądało.

    Kirke znała każdy skrawek tego miejsca. Co gorsza, śniąc, przypominała sobie je na nowo. Znów siedziała naprzeciw płomienia i patrzyła w czerń, jakby spodziewała się odpowiedzi, czym ów tajemnicze zjawisko, które dało jej życie, tak naprawdę jest. Innym razem, w snach znów znajdowała się w głównej komnacie i patrzyła na Kruka. Kruk był, jak wtedy sądziła, demonem pierwszej wody. W jednej chwili był czarnym ptaszyskiem, skąd wzięło się jego imię, w innej chwili niskim mężczyzna o ciemnych oczach, by za sekundę przybrać postać czarnego basiora. Strażnik. Przyjaciel. 
    Ojciec.
    W tym wspomnieniu ona stoi, nerwowo machając ogonem. Ma jeszcze poprzednie ciało, lecz łapa już dokucza. Kruk poucza ją, by nie wychodziła z kompleksu jaskiń, gdy ten będzie w wiosce ludzi. Kirke nie wie, czemu ten tam ma być i bardzo chce zobaczyć ludzi, ale nie może. Nie pamięta innych istot, w jej wspomnieniach oprócz mamki, która ją wykarmiła jest jedynie Kruk. Tęskni za światem, którego nie poznała. Ta tęsknota jest tak silna, że znów budzi się na terenach HOTN. 

***
   Otworzyła oczy. W jej głowie rozbłysła jednak czerń kruczych piór, intensywna i przepełniona pożartymi przez ciemność kolorami. Kirke pisnęła cicho. Znowu wspomnienia. Znowu Płomień. Wstała i otrząsnęła się, chcąc odzyskać zdolność widzenia. Warknęła. 
     - Nie wrócę...
    To coś ją wołało. Nie znało słów, może samo nie wiedziało czym jest, ale wołało. Wściekłe, a może podniecone. Miała wrócić do Płomienia. Musiała. Nie mogła.
     Zabiła Kruka, by uwolnić się spod niewoli bycia strażnikiem tamtej jaskini. Lecz teraz, gdy on nie żył, Płomień mówił do niej i upominał się o jej życie i wartę znacznie bardziej boleśnie. A ona nie wiedziała o nim nic. I nie spodziewała się, że czymkolwiek był, był czymś dobrym.

      Wilczyca ruszyła przez tereny stada, czując wciąż to nieprzyjemne świdrowanie w głowie, ten ból Co z tego, jeśli odzyskała magię, jeśli była... niewolnikiem?

12 lutego 2018

"Time is over" II [Aldieb]

Bezpośrednia kontynuacja opowiadania napisanego niespełna cztery lata temu. Część I.

A soldier on my own, I don’t know the way
I’m riding up the heights of shame
I’m waiting for the call, the hand on the chest
I’m ready for the fight and fate

Poranek był mroźny, wilgotny. Deszcz w nocy siarczysty, teraz ustał, a świat zasnuwały mleczne mgliste opary. Powietrze świstało przez nozdrza, kując igłami tchawicę i płuca. Dźwięk; lekkie mlaskanie, kiedy łapa za łapą przemierzała cicho niczyje tereny, od dawna puste i niezamieszkane. Hebanowe strugi włosów były zwiewane nieznacznie przez lekki wiatr, niewielki zefir, nie zakłócający spokoju i ciszy. Opuszczała dom, rodzinę, tereny Stada Nocy, wędrując w nieznane. Nie szła na oślep, zew ją przyzywał, głos Demona, który mamił, osaczał, zalegał w umyśle, szepcząc słowa i wskazówki. Jak chciał - tak szła, niby na rozkaz, nie znając zamiarów poczwary, modliła się tylko w duchu, by ta wyprawa była czegoś warta. Szepty Demona rozbrzmiewały w jej głowie, gdy wyłoniła się z mroków leśnego boru. Spojrzała na horyzont, lecz ginął w mglistych oparach. Zniżyła pysk, łapy wznowiły marsz, kierując się na ścieżkę, lawirującą między krzewami, która prowadziła w dół zbocza. 
***
Przed oczyma miała przejście, wyłom w skalnej ścianie, ziejąca czernią przestrzeń. Wokoło girlandy bluszczu, plątaniny zieleni, zwieszające się z wysoka. Przeszła pod nimi, zanurzyła się w cieniu, w chłodzie, pozwalając by korytarz ją prowadził. Kroki rozbrzmiały stłumionym echem. Przeszła kilka metrów. Wśród mroków zaiskrzyło światło. Wyzierające gwiazdy, które niby z nieba zbłądziły. Wyszła zza ostatniego zakrętu, oczy na moment przymknęła, gdy blask nagły ją oślepił. Ciężki wdech. Zmętniałe ślepia bez wyrazu spojrzały na ścianę kamienną, wilgotna powierzchnia, skrzyła się i lśniła, niczym szmaragdów mozaika, układająca się w pełzające węże. Spuściła ciężkie powieki, opadły niby kotary na koniec przedstawienia. Chłodne powietrze w nozdrzach, zapach był słony, wilgotny. Z jej gardzieli charkot wydobył się słaby. Wejrzała dalej, spojrzeniem demona znalazła. Stała tam, biała zjawa, pośród migoczących cieni i odblasków. Pysk wykrzywiała w uśmiechu lubieżnym, smolistym wejrzeniem brązową samkę taksując.
- Po coś mnie tu wezwała? - Spytała ciężkim głosem, na demonie zakotwiczając spojrzenie. - Czego znów ode mnie chcesz? - Irytacja i ból z jej tonu wyzierały. Wiele kosztowała ją ta wyprawa. Zmęczenie falami ją ogarniało.
- Czas. - Wychrypiała biała, a słowo to zawisło w  przestrzeni między nimi, rozbrzmiewając niczym dzwon. - Czas Cię goni.
Jej świszczący szept wdzierał się siłą do uszu samicy. Nie mogła się bronić przed nim, przed prawdą. Pokręciła głową.
- Po co tu jestem? Co to za miejsce?
- Jaskinia prawdy. - Odparł jej świergotliwy charkot. - Choć to jedna z wielu nazw. Większość w niezrozumiałych dla Ciebie językach.
Brązowa spojrzała na Sanetille nieprzychylnie, zastanawiając się co też kombinowała.
- Podejdź do jeziora. - Wychrypiała, szczerząc się obrzydliwie. - Spojrzyj.
Choć niechętnie, uczyniła tak jak jej demon kazał. Na ugiętych łapach zbliżyła się do migoczącej tafli jeziora. Pazury zanurzały się w wilgotnym piasku. Słonawy zapach ze zdwojoną siłą buchnął w jej nozdrza. Ciałem wstrząsnął dreszcz niepokoju. W końcu podeszła wystarczająco blisko, jej cień padł na taflę wody, obniżyła łeb by spojrzeć na swe odbicie. Obraz jakby się z wolna formował. Smoliste smugi zbierały się z krawędzi jeziora, by w wirującym tańcu dotrzeć do jej osoby. Powierzchnię wody wzburzyły drobne fale, które sięgnęły poduszek jej łap.Barwy zwinęły się spiralnie, po czym rozkwitły niczym pąki kwiatów. W miejscu lewego oka ziała czernią dziura, a z niej wężowatymi mackami rozchodziły się krwiste żyłki, obejmując całe ciało. Czerń rosła, jakby pochłaniając resztę organów, serce, płuca, kości. Wszystko zapadło się, rozpłynęło w proch.
Samica odskoczyła, rozbryzgując krople wody. Cofnęła się gwałtownie, przerażona nagle tą wizją, choć dobrze wiedziała co się z nią działo. Zacisnęła ślepia, kryjąc ich złocistą barwę. Lewe, choć wydawało się niewiele różnić, widziało jedynie to co było po drugiej stronie, zaświaty. Wokół niego, kryjące się pod sierścią znajdowały się ledwo widoczne, zagojone blizny. Aldieb potrząsnęła głową, zrzucając na pysk czarne pasma włosów. Obrzuciła spojrzeniem demona, jaskinie, po czym wybiegła, mknąc chyżo przez stepy, wracając na tereny nocnego stada, tam gdzie jeszcze przez chwilę mogła być bezpieczna.

11 lutego 2018

Tajemnica początku istnienia [Aldieb]

Wśród  nocy panowała cisza. Las spowity był mlecznym dywanem. Drzewa, krzewy, gałęzie, wszystko pokryte było śnieżnymi zdobieniami. W głębi wiekowej puszczy, wśród powykręcanych przez czas pni, między dwoma głazami, znajdowała się mała jama. Nora wykopana w ziemi, prawdopodobnie przez borsuka lub lisa, a powiększona przez ciężarną samicę, która od tygodni szukała miejsca na swe leże. Trudno dostępne dla drapieżników i obcych oczu. Do pieczary dało się dojść jedynie wąską ścieżką, lawirującą między krzewami. Teraz samica leżała w półmroku. Nie wyszczubiała stąd nosa od dwóch dni. Jej oddech głośno rozbrzmiewał w małej przestrzeni. Przez otwory w podszyciu leniwie sączyło się światło gwiazd. Przemknęła złoto ślepi, wdychając potężny chaust powietrza. Jej ciałem wstrząsnął skurcz. Nadszedł czas.

***
Tym samym ogłaszam, że narodził się: Kinder Niespodzianka, Tybetańskie Dziecko, Kosmiczny Lejeń, Valkkai Seba!

26 stycznia 2018

Wake me up [Aldieb]

Wolf mother, where you been? 
You look so worn, so thin 
You're a taker, devil's maker 
Let me hear you sing

W alabastrowej skórze odbijało się srebrzyste światło księżyca. Spojrzałam na jaśniejącą tarczę, która nagle została przyćmiona przez chmurną gromadę skrzeczących ptasich piór. Podniebny firmament przecięły szkliste żyłki, jakby kopuła nieba zaczynała pękać. Z kosmicznej otchłani runęła gwiazda. Kometa pędziła coraz szybciej w stronę ziemi, jej cień przysłaniał połać lasu. Zdawała się rosnąć cały czas z zawrotną szybkością, a wokół niej rozwinęły się jaskrawe języki ogni, które w moich szarych tęczówkach odbiły się niczym tańczące w zawziętej walce węże. Gdy zdawało się, że przesłoniła już cały świat, rozpadła się nagle na tysiąc atramentowych piór. Kruki zawirowały, pikując w dół. Zapłonęły amarantowym ogniem, zniknęły, a z nieba spadły drobiny obsydianowego szkła. Na moje ciało spłynął deszcz śmierci.
***
Stałam po kostki w lodowatej wodzie. Atramentowa czerń toni wodnej była nie do przebicia. Spojrzałam w dół, kładąc dłonie na powiększonym brzuchu. Przeniosłam wzrok na taflę jeziora, w którym jawiło się moje odbicie. Z moich pleców rozkwitły krucze skrzydła, obsydianowe pióra rozsypały się dookoła, a z głębi ciała wyłoniły się świecące jasną akwamaryną, wijące się nicie, które jak naelektryzowane uniosły się w przestrzeni, rozciągając się wokół niczym pajęcza sieć. W chwiejnym odbiciu, moje oczy zajaśniały amarantową barwą, zmieniając się jednak zaraz na krwisty zew piekielnych płomieni. Wraz z nimi pojawiły się żółtawe kły i dalsza sylwetka smolistej maszkary. Wyskoczyła spod powierzchni wody, rzucając się w moją stronę. Sztylety kłów zatopiły się w moim ciele. Trysnęła krew. Odrzuciło mnie do tyłu. Leciałam. Upadłam na plecy, lądując w mroźnych objęciach jeziora. Zjawa zniknęła, zostawiając mnie w samotnej agonii. Uniosłam drżące dłonie do brzucha, z lękiem spoglądając w dół. Rozszarpane, zmasakrowane. Karmazynowe smugi płynęły swobodnie, rozpływając się dokoła bladego ciała, malując, na mrocznej powierzchni migotliwej wody, rozkwitające pąki róż.
***
Wątłe ciało samicy rozbudziło się gwałtownie, roztrzepując wokół siebie śnieżne drobiny. Dyszała ciężko, unosząc się na chudych łapach. Złote tęczówki powędrowały ku całunowi nieba, jednak zza mglistych chmur wyłaniała się jedynie kremowa połówka księżyca. Nic poza tym. Spojrzała za siebie. Nie było już nikogo na polanie. Zwierzęta rozeszły się do własnych kryjówek, a ognisko wygasło. Podniosła się na wciąż drżących kończynach i udała w kierunku jaskiń. Mimo chudego cielska, jej boki był wyraźnie powiększone. Od apokalipsy, Kamienia, od czasu gdy słyszała przeklęty głos kobiety, minął już ponad miesiąc. A w jej głowie wciąż pojawiały się myśli. Nie tylko jej. Cichy głosik, szept, jakby dziecięcy szczebiot. Zadrżała, skryła się w przyjemnym mroku jaskini, by udać się na dalszy odpoczynek. Nie mogła jednak już zasnąć.

Holy light, oh, burn the night
Oh keep the spirits strong 
Watch it grow, child of wolf 
Keep holdin' on


Od autorki
Nie ma to jak poranna "wena". Nie wiem co to jest. Pewnie są błędy, bo nie sprawdzałam. I pewnie pojawi się więcej nic nie wnoszących opowiadań, bo tak.

22 stycznia 2018

Pożegnanie [Baru Saya]

Mroźny, styczniowy wieczór, członkowie stada zebrani przy palenisku, jest ich tam niewielu, ale przybywają coraz częściej, poza pewną dwójką... Wysokie basiory nie pojawiały się na terenach stada od dłuższego czasu, ich zapach powoli znikał, a trop urywał się w miejscu, które prowadziło donikąd. Ślady w śniegu przysypywała kolejna warstwa śniegu, a Baru i Membu po prostu przepadli...

~*~

Tak jak już niektórzy wiedzą, żegnam się z HOTN, teraz już oficjalnie. Głównym powodem mojego odejścia jest standardowo - brak czasu. Zaraz kończę studia i zacznie się prawdziwa dorosłość. Dochodzi do tego ogromny brak weny, od dłuższego czasu nie mam pomysłu na moje wilki, a gra nimi polegała przede wszystkim na wątkach rodzinnych, które w głównej mierze były urozmaicane przez Tristana czy Kwiotka. Jakby tego było mało to podczas "zastoju życiowego", jaki miał miejsce na HOTN, wraz z grupą znajomych, stworzyłam własnego bloga i szczerze mówiąc to on pochłania teraz mój czas i to z nim wiążę, pewnego rodzaju, przyszłość. Chciałabym zaznaczyć, że moja decyzja nie ma nic wspólnego z "nowymi-starymi", prawdę mówiąc powrót tych osób uświadomił mi, że HOTN jest wiecznie żywe i ułatwił podjęcie decyzji o opuszczeniu bloga. Nie przedłużając, bardzo wszystkim dziękuję za wszelkie rozegrane wątki, zarówno te pozytywne, jak i negatywne, ubarwiły mi one rozgrywkę i nie żałuję żadnego z nich. ^^ Przepraszam za wszelkie moje wybuchy złości, czy niestosowne zachowania, ale jak to mówi pewna piosenka "Some days I'm nice, some days I can be a bitch", z czego czasem jestem dumna (tylko czasem). Sytuacja, która miała miejsce na czacie nie jest tego przykładem, więc jeszcze raz przepraszam. 
Pozostaje mi jedynie życzyć Wam wszystkim owocnych wątków i powodzenia w rozwoju bloga!

Dziękuję! ^^

17 stycznia 2018

Winter sound [Aldieb]

As the sun comes up, as the moon goes down
These heavy notions creep around
It makes me think, long ago
I was brought into this life a little lamb

Wybudziła się o poranku. Jasne światło promieni słonecznych wpadało ukosem przez wejście jaskini. Otrząsnęła się z sennych pomroków, po czym rozejrzała się, szybko dostrzegając, że była sama. Po długiej, nocnej rozmowie z córką, zasnęły wtulone w swoje futra, jednakże Fene musiała opuścić grotę wcześniej, udając się ku własnym sprawom. Aldieb nie przejęła się tym zanadto, rozumiała wędrowną naturę swej latorośli. Była szczęśliwa, że mogła ją ujrzeć, całą i zdrową, porozmawiać i spędzić z nią czas, a w sercu wciąż czuła rozchodzące się  przyjemne ciepło na wspomnienie tego spotkania. Uniosła się na skostniałych członkach, ostrożnie rozprostowując zdrętwiałe kończyny. Gdy wyszła poza granice jaskini, poczuła na ciele kąsające igły mrozu. Poduszki łap stąpały niepewnie po twardej, przemarzniętej ziemi. Uniosła pysk ku popielatemu niebu, zastanawiając się kiedy zima poza mrozem przyniesie śnieg. Otrząsnęła się po raz kolejny, strosząc przy tym brązowe futro i ruszyła przed siebie, zanurzając się między wysokie pnie drzew. Minęła polanę spotkań i niespiesznym truchtem ruszyła wzdłuż jeziora. Złote tęczówki śledziły uważnie otoczenie. Akwen wodny pokrywała krucha warstwa lodu - żadne zwierzęta już raczej nie skorzystają z wodopoju. Skuliła uszy i z nosem przy ziemi podążyła dalej wydeptaną ścieżką. Zdwoiła czujność, mając nikłą nadzieję, że napotka na trop leśnej zwierzyny, jednakże jedynymi towarzyszami były fruwające nad jej głową ptaki. Przeskoczyła zwalony pień, zapadnięty i wydeptany przez wilcze łapy i podążyła dalej, kierując się w głąb Lasu Śmierci. Pochłaniała widoki ślepiami, wciąż nie mogąc się nimi nasycić. W ciągu ostatnich dni wracały do niej coraz wyraźniej wspomnienia sprzed śmierci. Polowanie, w którym to ona była łowną zwierzyną. Demony, na każdym kroku czyhające na jej życie. Zacieśniające krąg cienie. I ciągły strach, przejmujący do szpiku kości, zagnieżdżający się głęboko w sercu i umyśle. Przyspieszyła, a jej łapy odbijały się głucho od skamieniałej z zimna gleby. Pamiętała jak trucizna rozchodziła się zachłannymi mackami po jej ciele, jak choroba objęła wszystkie jej członki, aż w końcu sięgła obydwu oczu, aż po złotych tęczówkach nie zostało nic poza wspomnieniem. I pozostał jej tylko mrok. Teraz, biegnąc przez znajomy las, radowała się jego widokiem. Jednak nie mogła zaznać spokoju,w myślach wciąż wracając do pytań. Czemu zwrócono jej życie? Jakim cudem mogła znów widzieć? Jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić? Litania pytań, w kółko, bez odpowiedzi.
***
W sercu lasu znajdowała się, zwinięta w kłębek mała kula brązowego futra. Nos i oczy przykryte były długim i puszystym ogonem. Sierść przykryta już była cienką warstwą, padającego z nocnego nieba puchu. Nagle mleczne drobiny opadły na ziemię, gdy wilcze ucho drgnęło. Zaraz potem ruszyła się głowa, unosząc się zza futrzastej osłony. Powieki uchyliły się, ukazując dwoje złotych ślepi, które niepewnie rozejrzały się po otoczeniu, zastanawiając  się co je rozbudziło w samym środku nocy. Mogła być to miękka cisza, która zapadła w lesie, pod wpływem kolejnych warstw perłowego śniegu. Samka podniosła się, w powietrzu uniósł się mały obłoczek pary, wydobywającego się z jej pyska ciepłego oddechu. Spojrzała w górę, jednak firmament milczał dzisiaj ciemnym całunem. Potrząsnęła łbem i nabierając tchu, ruszyła dalej, przed siebie, krocząc między pustymi pniami drzew. Wędrowała już tak, zdawałoby się od wielu dni, szukając schronienia i jadła. Wszelka zwierzyna jednak jakby się ulotniła, szukając lepszych miejsc żerowisk lub przezornie zapadła w bezpieczny sen zimowy. Samica natomiast była słaba, zbyt słaba, by w pojedynkę zapolować na większą ofiarę. Nie jadła już od tylu dni... Ze zmarzniętej gleby nie dało się nic wygrzebać. Nie było nic. Nie było nikogo. Jakby na zawsze skazana była na tułaczkę wśród srogich i milczących pni drzew. Jakby w całym lesie była sama. Nie miała już sił. Jednak jej łapy wciąż parły naprzód, coś kazało jej się nie poddawać. Zachwiała się. Otarła się pyskiem o chropowatą korę, oparła się bokiem o nieruchomy i stabilny pień drzewa, opadając nań całym ciężarem ciała. Żebra unosiły się w głębokich oddechach. Mroźny wiatr targał jej futrem, rzucając w oczy wciąż sypiące się z nieba drobiny śniegu. Wzięła kolejny dech, choć powietrze raniło dotkliwie lodowatymi igłami. Podniosła się na łapach i wznowiła wędrówkę.  Musiała wykarmić nie tylko siebie, ale także istotę, która żyła i rozwijała się w jej łonie.
***
Chuderlawa sylwetka wyłoniła się zza pni. Spod brązowego futra ciągnące się przez całe ciało, cienkie linie blizn, były niemal niewidoczne. Samica oblizała pysk z rozmazanych plam krwi. Trudno rzec, czy był to łut szczęścia, czy sprawiła to jej wytrwałość, a może Las zlitował się nad swą mieszkanką? Udało jej się jednak trafić na powalone truchło byka. Choć najsmakowitsze kąski były zjedzone, wciąż pozostało wiele mięsa, by drobna samka mogła najeść się do syta, może jednak dane było przetrwać jej tę zimę? Nie w guście byłoby odchodzić, tak prędko po własnym powrocie z Krainy Umarłych.

Walk unafraid
I'll be clumsy instead
Hold me, love me or leave me high



Od autorki
Tym razem opowiadanie pisane nieco na szybko, bardziej przystępnym językiem, bo jak ktoś to określił, było "ładne, ale niezrozumiałe dla zwykłych śmiertelników".

6 stycznia 2018

Delirium [Aldieb]

At tragic heights
She hangs from the stars
A requiem played
In a broken heart

Atramentowa czerń nocy zawisła mrocznym całunem nad połacią starego lasu, który jak dywan rozwijał się po ciemnej dolinie. Nie było gwiazd ni księżyca by rozświetlić mroki puszczy, wypełnionej mrukliwymi szeptami drzew, których opowieści przez zefiry rozsyłane były we wszystkie strony świata. Szmer ich łagodnie rozchodził się w powietrzu. Nie mącił wszechobecnej ciszy, raczej ją dopełniał, razem z odgłosami żywych istot, tworząc prastary oddech wiekowego boru. Wśród antracytowych ciemności kniei, między ogołoconymi z liśćmi krzewami, po ziemistej ściółce stąpała wątła istota. Jej chude kończyny przemierzały ledwo widoczne ścieżki, nie widząc ich nawet, drogę obierając tak jak jej wewnętrzny głos dyktował. Serce jej wciąż jak oszalałe biło, pompując krew w tętnice, buzując w organizmie, napędzając szalone wizje, które wciąż jak żywe migały jej przed oczami. Karmazynowe plamy posoki, mieszające się z mulistym błotem. Oślepiające, jaskrawe  światło oraz bijące ciepłem fale energii. Kły Tristana i rozrywana skóra. Wszystko to wydarzyło się tak prędko, tak nagle, że samica mimo upływu czasu, wciąż nie potrafiła ogarnąć tego poskładanym naprędce umysłem.  Wracały kolejne mary, wcześniejsze zdarzenia. W głowie rozbrzmiało czystym dźwiękiem srebrzyste brzmienie dzwonków, a zaraz potem nawiedzający ją od tygodni ciepły głos kobiety - tej co życiem się nazwała, co rozum jej darowała, a zarazem misje - zadaniem obarczyła brązową samicę, niejasnym, szalonym. Zrodzić miała nadzieję, potomka, tajemnicę nieznaną. Ale cóż to oznaczać miało, w jej oczach - obca istota, przemocą w jej łonie osadzona. Kalejdoskop barw zaskoczył, znów zmienił swe obroty, po raz kolejny krucze pióra ukazując, obsydianem smolistej czerni zalewając. Wśród ich upiornego krakania, dostrzegła akwamarynową sieć błyskających świateł, pulsujących niczym żyły rozchodzące się labiryntami we wszystkie strony, daleko, niczym plątanina korzeni, oplatając najodleglejsze zakamarki sędziwej puszczy. I znów nic, mrok w jej umyśle nastał, a samka zatrzymała się. Powieki opadły, kryjąc migotliwe złoto tęczówek. Pochyliła pysk, łagodnie kierując go ku ziemi. W nozdrza uderzył kojący zapach gleby, znajomy i bliski, tak znajomy. W obłąkanym biegu zdarzeń ta jedna, jedyna myśl ją utrzymywała - powróciła do Stada Nocy, w jedyne miejsce na świecie gdzie mogła poczuć się jak w domu. Znajome tereny przyjęły ją niczym z dawna nie widziane dziecko. Duch przepełnionych pradawną magią ziem porwał ją w swe objęcia, zanurzając w dobrotliwym kokonie splecionym z mroku i cieni, pozwalając jej odetchnąć, rozluźnić zmęczone od biegu członki, ukoić zszargany umysł, szepcząc delikatne pieszczoty, niczym matka swe dziecię przyjmując, gdy brązową wciąż dreszcz nachodził na wspomnień lawinę, myśli natrętne o życiu i śmierci, kręgu odwiecznym i tym co najbardziej lękiem napawało - jej zmartwychwstaniem, spoza światów, czeluści śmiertelnych, poprzez nieznane realia wędrówek i powrotu nagłego, niespodziewanego, natury prawa wypaczającego. Odetchnęła miękko, zanurzając się cała, w tej czerni i ciszy, niczym w głębinach wód bezdennych, oddając ufnie dłoniom szemrzącym, starożytnej plejadzie duchów, co pieczę strzegli w kniei wieczystej, a teraz nad jej ciałem mocą natchnionymi skrzydłami rozwinęli opiekę, w ich kołysankę się wsłuchując oddała się marzeń sennych krainie, a znaczona niczym marmurowymi żyłkami pobliźniona sylwetka zaległa w miękkiego mchu szafirze.
***
Złotooka wędrowała po terenach stada, które Dziećmi Nocy się wołało, pamiętając dawne ścieżki, lecz nie znający nowych, wydeptanych przez obce łapy. Zadziwiona była jak wiele nie rozpoznawała, gdy przyroda rozrastała się, z każdym dniem płynnie zmieniając, modelując otoczenie, przemieniając widoki, niczym obraz na płótnie malowany i przemalowywany, wciąż i wciąż na nowo. Tak też i z tutejszymi lasami było - choć wciąż ziemia ta sama pod chrzęstem pazurów, niewiele więcej poznać mogła, nie tak pamiętała, a wspomnienia choć żywe, wciąż zdawały się plątać, mącić i gubić bieg czasu, którego zresztą mogło tyleż upłynąć, gdy brązowej dusza po światach i zaświatach, między otchłaniami i czeluściami błądziła. Dni mijały, wieczory i poranki, gdy nadwątlona z sił samica przemierzała tereny stada, odkrywając i ucząc się ich niczym szczenię. Wiele myśli poznała, odkryła i posmakowała, rozumiejąc co raz to więcej o sobie, o tym co było i czego nie było. Nie było. Przyjaciół, rodziny. Gdzie ich ciepłe futra, wonie znajome? Wątłe, ulotne - jedynie niemrawe ślady dni dawnych, zapomnianych i utraconych. I wciąż kołatało w głowie pytanie - po cóż wróciła? Czyjego żartu była przedmiotem? Kto śmiał przywrócić ją, z lodowych odmętów wyrwać przemocą i wrzucić ją, połamaną, kaleką, składaną naprędce, w ten świat żywych i zdrowych? Czuła, wiedziała, od początku przeczuwała, że choć wróciła - nie cała była, brakło odłamków, fragmentów, jej mocy, zdolności i sił zdobytych; krwią i łzami opłaconych. Nie słyszała już przeto głosów i szeptów nienawistnych, nie czuła już  obecności istot piekielnych, demonów a zarazem towarzyszy wśród przygód i zmagań. Pozostała sama w szaleństwie świata, stęskniona, zlękniona, obawami przepełniona, nie mając nic więcej niż urywane miraże zesłanych jej wizji.
***
Świat spowijała perlista łuna bijąca jasno z pełnej tarczy księżyca, który lśnił alabastrowym blaskiem, niemal rażąc, oślepiając wrażliwe oczy, gdy się weń spojrzało. Niewiarygodne szafirowe cienie tańczyły wśród strzelistych sylwetek drzew, odcinających się wyraźnie na tle gwieździstego nieba. W przejrzystym powietrzu bez trudu dostrzec można było smukłą sylwetkę niewielkiej samicy, która zbliżała się z wolna, wyraźnie zamyślona, ku niewielkiemu jezioru u podnóży szumiącego srebrzyście wodospadu. Kobaltowa pokrywa wody odbijała w swej tafli migotliwe girlandy gwiazd. Poduszki łap zanurzyły się w  kąsających lodem falach, zniżając łeb do zbiornika. W złotych ślepiach ukazał się obraz brązowej samki - jakby znajomej, jednak oblicze przecięły na pół dwie podłużne szramy. Z jej gardła wyrwał się pomruk głęboki. Skoczyła, odwróciła się gwałtownie, burząc lustrzane odbicie. Odeszła, zanurzając się między pnie drzew, wśród zarośli, miesiącem oświetlanych. Wsłuchała się w delikatny szum wiatru, sylfów mglistych, które niosły wraz z sobą opowieści duchów co w zmurszałych pniach zamieszkiwały, szmaragdowymi oczyma świat obserwowały, przez wieki nieruchome, przez śmiertelnych niedostrzegane, pomijane, niedoceniane; milczący strażnicy czasu.


At stars unborn
All has begun
At the shadow sun
Delirium