W jaskini było zimno. Ale nie był to
taki zwykły chłód. To jeden z tych, który przeszywa
aż do szpiku kości, który czuje się wszędzie niezależnie
od tego, jak bardzo się skulisz, otulisz puszystym ogonem, czy jak
szybko będziesz pocierał łapy o siebie. Taki, który
zamienia krew w lodowaty kamień, a rozmrozić go później
ciężko. To taki chłód, którego nie można w sobie
zwalczyć.
A co najważniejsze, w jaskini nie było
nadziei.
Ale gdyby podejść trochę dalej,
kilka kroków w głąb bezkresnej pustki dałoby się zauważyć
mały płomyk światła palącej się świeczki, a tuż przy nim
zielonooką samicę, która dawno już poddała się dwóm
jaskiniowym czynnikom. Wciąż walczyła z trzecim. Wpatrywała się
w ogień, jakby siłą woli chcąc go utrzymać przy życiu, jakby w
tamtej chwili był on jedyną rzeczą trzymającą ją na tym
świecie. Poświęcała mu całą swoją energię, bo gdyby nie on
straciłaby rozum. Kiedy zły wiatr zawiewał w ich stronę, ona
stawała w obronie swojego przyjaciela ochraniając go własnym
ciałem przed zdmuchnięciem, za to on oddzielał ją od obłędu.
Trwali w symbiozie. Fleur kochała swój płomyk, a on kochał
ją. I tak było cały czas.
Jednego z tych dni postanowiłem
jednak zadziałać, gdyż uznałem, że i samicy i płomykowi było
razem za dobrze. Podkradłem się do nich, gdy Mai zasnęła i jednym
dmuchnięciem zgasiłem całą jej nadzieję. Wszystko, co trzymało
ją w tym miejscu i dzięki czemu była w stanie funkcjonować.
Obudziła się tylko na chwilę i spojrzała na mnie swoimi
pistacjowymi ślepiami. W tej sekundzie zrozumiałem, że serce
rozerwało się jej na pół. Bezgłośnie wołała:
„Dlaczego?”. Nigdy jej nie odpowiedziałem.
Może ktoś spyta mnie ponownie?
Również nie odpowiem. Mogę tylko powiedzieć, jak mi na
imię, choć to nie tajemnica.
Możecie mi mówić Życie.
Strasznie długo już nie pisałam.