Blog ten, pamiętnik, wymyśliły Aldieb, Lady Killer i Gold Fire, podczas gdy to one opiekowały się stadem. Dzięki nim, możecie poznać historię HOTN, historię wybrańców i chwilę z życia osób ze stada. Ten blog powstał by w jednym miejscu streścić wszystkie nasze opowiadania.
`Wandessa.

Czego szukasz?

23 grudnia 2012

Nice try, winter [Error]

22 grudnia 2012

Nice try, winter



Było tak spokojnie.
Dziewicze połacie białego puchu.
Ja, znacząca swoją drogę płytkimi śladami lisich łap. Drepcząca niespiesznie przed siebie, z nosem przy ziemi, w poszukiwaniu pożywienia, które pozwoliłoby mi się złapać. Zimno, potwornie zimno.
Cisza wokół była wręcz inwazyjna. Wymowne milczenie drzew przykrytych śniegiem. Raz po raz na ziemię osypywały się kaskady zamarzniętych drobinek, zupełnie jakby gałęzie się z nich otrzepywały.
Byłam tak paskudnie głodna. Poszukiwałam już od ponad godziny, wcześniej napotkałam gromadę saren, spojrzały na mnie z wyższością i dumnie przekłusowały niemal ocierając się o mój rudy bok. Wiedziały, że moje krwiożercze paszcze są niczym gdy dane mi mierzyć się z kopytnym. Niedobitki zimy zostały już dobite, chłód i głód skutecznie mnie wyręczyły.
Pozostawało mi iść przed siebie w nadziei na przychylność przymarzniętej natury.

Wtedy nagle spokój został przerwany. Zdążyłam wydać z siebie tylko krótki jęk, ziemia osunęła się pode mną. Zdawało mi się, że spadam bez końca, świat zawirował. Masa śniegu wydusiła ze mnie powietrze. Dreszcze szarpały moim ciałem, a mróz kąsał bez opamiętania. Przez chwilę jeszcze w akcje konsternacji usiłowałam kopać łapami, by wydostać się z tej mroźnej pułapki. W końcu znieruchomiałam. Rozwarłam pyszczek, starając się odetchnąć, śnieg wpadł mi tylko do gardła. Uchyliłam ślepia i zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia ani jak głęboko się znajduję, ani do czego właściwie wpadłam, ani w którą stronę jest powierzchnia. Mogłam oddychać, ale czymże był ten płytki oddech rzężący mi w płucach?
Wciąż było tak spokojnie.
Nie wiem jak długo słabłam bez cienia oporu.
Cisza opływała mnie zupełnie tak jak śnieg, który tak bardzo niechciany wtulał się czuje w moje rdzawe futerko. Nie było mi już zimno. Było gorąco, każdy centymetr mojego ciała parzył, ale były to jakieś złudne języki płomieni, nie były moimi sprzymierzeńcami. Ogień we mnie tlił się już tylko słabo. Jakby się poddawał.
Pięknie, lisico. Zginiesz tu, pod śniegową czapą, pomyślą, że znów uciekłaś, zostawiłaś ich bez słowa. Twoje ciało jak ostatnio zapłonie przy ostatnim tchnieniu, topiąc śnieg, wyzwalając Cię o tych kilka godzin za późno.
Nie.
Zacisnęłam zęby i odepchnęłam z całej siły ubitą masę pod łapami. Opuszki piekły, jak nigdy dotąd, czułam, że pragnę uciec z grobowca najeżonego setkami igieł. Zdaje się, że kwiliłam, czy fukałam coś bez znaczenia, rozpaczliwie wijąc się w tej walce z przeznaczeniem, siła uciekała ze mnie, porywana zdaje się przez puch, który z każdą minutą stawał się coraz mocniejszy.
I wtedy dojrzałam za swoimi plecami krótki uskok, centymetrową dziurę w białym zabójcy. Spoglądał z niej księżyc, zdawał się roztaczać swoją jasną łunę właśnie dla mnie. Żebym się nie poddała.
Nie pamiętam jak działałam. Nieprzytomność usiłowała porwać mnie w swoje szpony, zdawało mi się że nie mam już władzy w łapach, że całe moje ciało jest lodowym posągiem, obróciło się przeciwko mnie, w sojuszu z beznamiętną porą. I to chyba nie byłam już ja. To ktoś inny walczył, kopał, szarpał pazurami twardy grunt.
Podniosłam się, podniosłam niczym śniegowy potwór, niczym zaspa która postanowiła udać się na spacer. Nie miałam siły by się otrzepać, padłam, dysząc ciężko, delektując się powietrzem które samo wpływało mi do mordki. Było tak potwornie zimne. Było mi tak potwornie zimno. Było mi tak ciepło. Było mi tak dobrze.
Było tak spokojnie.
Cisza omamiała mnie, ośnieżone drzewa zdawały się śpiewać anielskimi tonami, śpiewać kołysankę specjalnie dla mnie. Nigdy nie było mi tak wygodnie. Kłęby pary równomiernie otulały moje zamarznięte, zbite w kępki lodu futro. Już nic mnie nie bolało.
Cisza wokół mnie smukłymi palcami wodziła po moim ciele, składała lubieżne pocałunki, nęcąc, bym nie przerywała jej raz po raz oddechem, bym jej się oddała.  
I kiedy miałam już zamykać ślepia, zadął wiatr. Uniosłam wzrok, spojrzałam w oblicze księżyca.
Nie.
Wydałam z siebie przeciągły jęk i podniosłam się. Moje łapy drżały, sama tak bardzo miałam ochotę się poddać.
Było tak cicho.
Więc zawyłam, zawyłam przerywając tę okrutną ciszę, nasączając swój ton wolą walki, niemocą, żałością, nawet tęsknotą. Czekałam tylko chwilę. Z oddali, ze Stada Nocy doszło mnie wycie. Później dołączyło kolejne. Kazali mi iść, kazali moim nogom utrzymać ciężar i wlec się na przód. Słysząc zewsząd znajome głosy posuwałam się przed siebie. I wtedy dostrzegłam jaskinię. Kiedyś mieszkał w niej Rubin, zamierzchłe czasy. Zapomniałam o jej istnieniu a właśnie teraz miała pozwolić mi przeżyć noc. Gdyby dostrzegł mnie jakikolwiek większy niż ja drapieżnik, gdybym znów gdzieś wpadła.
Dotarłam, dostrzegając znajomy, wyrzeźbiony starannie napis "Włości Rubina. Jak u mamy.". Zaśmiałam się w duchu i zanurzyłam się w cieple jaskini, ułożyłam się na stercie siana w kącie i skuliłam, w nadziei że obudzę się żywa, bez martwicy łapek, w nadziei że jutro uda mi się upolować coś do jedzenia.

O ironio, płytki rów.
Nice try, winter.
Jeszcze nie.