Krok za krokiem. Bose stopy zanurzały się w jasnym puchu, pokrywającym jedwabnym kocem przeoraną korzeniami ziemię, jakoby to była skóra staruszki, pokryta zmarszczkami wieku. Niczym anielskie pióra, biel frunęła z nieba, muskając swym aksamitem odkryte ramiona dziewczyny. Z jasną karnacją, ubrana w śnieżnobiałą, zwiewną sukienkę zdawała się być niczym jeszcze jeden płatek wirujący z niebiosów. Jedynie ciemne, hebanowe włosy, spływające jej na plecy, odróżniały ją od bliźniaczych sióstr.
Poruszała się z gracją, tańcząc lekko pośród kamiennych, popękanych nagrobków, pokrytych zeschłymi jesiennymi liśćmi. Cichy szelest zmącił nieskazitelną ciszę, kiedy wiatr wzbudził w nich na chwilę życie. W kilka chwil później wszystko na nowo umilkło.
Smukłe palce wędrującej wśród arkanów pozazmysłowej krainy wodziły po chropowatej powierzchni misternie rzeźbionych posągów. Szare, szeroko rozwarte oczy, wodziły dokoła, a w ich głębinach z wolna rodził się niepokój.
Ciemne kosmyki włosów zawirowały w powietrzu, kiedy dziewczyna odwróciła gwałtownie głowę, wbijając wzrok w kamienną figurę, stojącą tuż za jej plecami. Płaczący Anioł. Skrywający twarz w dłoniach. Okryty piórami, niczym dowodem swej zguby.
Mrugnęła.
Ślepe oczy, wpatrzone wprost w nią.
Nie… To nie mogło być…
Dwa kroki w tył. Stop. Nagrobek. Nie, coś innego. Postument, a na nim…
Nie wytrzymała, z całej siły zacisnęła powieki.
Wykrzywiona dziką wściekłością twarz, rozwarte szczęki, pełne kłów. Rozcapierzone palce, uzbrojone w ostre szpony. Usidlone spojrzeniem. Tuż przed nią. Zdążyła.
***
Szła prosto przed siebie. Oczy, zaślepione łzami, wodziły
bezmyślnie po otoczeniu, nic jednak nie widząc. Chciała biec, uciec. Ale
nie mogła, to by ją zgubiło. Najpierw usłyszała cichy trzask, jakby pękającego szkła. Następnie poczuła ból nie do opisania, rozsadzający ją od środka, mrożący krew w żyłach, paraliżujący kończyny. Chłód tak dotkliwy, że niemal palący.
Upadła na popękaną ziemię, wprost w szare drobiny popiołu. Atramentowa ciecz splamiła ciemnymi kwiatami jej sukienkę. Polała się po rękach, nogach, ciele, tworząc coraz większą kałużę wokół klęczącej. Rozlewając pod nią ciemność, od której nie było już drogi ucieczki. Wpadła w pułapkę.
Cichy trzask. Porcelanowa skóra czarnowłosej zaczęła pękać. Drobne rysy przebiegające przez jej nieskazitelną twarz zaczęły się pogłębiać. Kilka odłamków zapadło się do środka. Pajęcza sieć pęknięć pokryła już ramiona i nogi dziewczyny. Rozprzestrzeniały się coraz szybciej, a w osłabionej powierzchni wciąż pojawiały się nowe dziury. Zapadały się do środka, podczas gdy przez otwory lała się czarna ciecz, której krucze skrzydła zalewały cmentarz mrokiem, pochłaniając go coraz zachłanniej.
Krzyk. Jeden, krótki, urwany. Jej ciało płonęło, żywym, jaskrawym ogniem. Zaledwie kilka sekund. Szarawy popiół unosił się przez moment w powietrzu, by po chwili opaść w dół, zatonąć w bezdennych ciemnościach. Przepaść na zawsze.
***
Dwoje jasnych ślepi rozbłysło w ciemnościach, niczym
latarnie płynnego złota. Samica nie poruszyła się nawet na milimetr.
Czekała aż mrok pochodzący ze snu wygaśnie, odejdzie na dno jej duszy,
by dręczyć ją innym razem. Przymknęła powieki. Nie potrafiła już zasnąć.