Blog ten, pamiętnik, wymyśliły Aldieb, Lady Killer i Gold Fire, podczas gdy to one opiekowały się stadem. Dzięki nim, możecie poznać historię HOTN, historię wybrańców i chwilę z życia osób ze stada. Ten blog powstał by w jednym miejscu streścić wszystkie nasze opowiadania.
`Wandessa.

Czego szukasz?

25 kwietnia 2012

Zrodzeni z popiołu, zatraceni w śniegu. [Tin]

24 kwietnia 2012
Muzyka

*****
Włosy dziewczyny wydawały się dużo ciemniejsze niż zazwyczaj. Jakby czarne światło wpadające do pomieszczenia przez zamknięte, zabite deskami okna zmieniały kolor niemalże wszystkiego na kruczoczarny. Bose stopy ostrożnie wędrowały pomiędzy kawałkami szkła i sadzą omijając tynk, który odpadł z osmolonego sufitu. Wszystko było zadziwiająco stare i… zabawne. Schizofreniczne, a ona lubiła schizofrenię. W rogu pokoju coś zamigotało w słabych, nieistniejących promieniach. Dziewczyna podeszła bliżej i dłonią przesunęła po gładkiej powierzchni zsuwając z niej obrus popiołu. Odsunęła się kawałek i stała nieruchomo przed lustrem. Jego oprawki odlane z brązu wciąż pokryte były czarnym pyłkiem, ale srebrna tafla nie pozostawiała nic do życzenia, była idealna. Dziewczyna zrobiła niepewny krok w przód oglądając swe blade niczym ściany policzki, czoło i takie same ręce.. Sukienka w biało-czarne paski przykryta była osmolonym, niegdyś białym fartuszkiem wygiętym nieco do przodu tam, gdzie znajdował się brzuch czarnowłosej. Marszcząc lekko swe cienkie brwi położyła chude, kościste dłonie w okolicach pępka i ze zdziwieniem stwierdziła, że brzuch stał się wypukły. Lustro jakby zamazywało obraz pokazując teraz coś zupełnie odmiennego od realności. Mały chłopiec o oczach w kolorze czekolady, białych, krótkich włosach i nieskazitelnych ubraniach tego samego koloru stał naprzeciwko dziewczyny. Miał około dwóch lat. Czarna poruszyła ręką. On zrobił to samo. Ich światy były tak różne od siebie, on stał jakby w śniegu, ona w popiele. Nagle jej wargi rozchyliły się, a spomiędzy nich wydobył się chichot. Histeryczny śmiech słyszalny tylko dla niej i chłopca, który również upadł na ziemię zwijając się ze śmiechu. Wszystko było tak cholernie chore, że aż zabawne.
I wtedy się obudziła. Przetarła oczy dłonią by następnie położyć ją na wypukłym brzuchu. Było normalnie. Nic się nie zmieniło oprócz jednego. Czuła, była pewna, że sen nie był wytworem jedynie jej umysłu, bo teraz te umysły były dwa. I nigdy nie sądziła, że tak właśnie może wyglądać ciąża.

*****
Przepraszamprzepraszamprzepraszam za kolejne opowiadanie w formie ludzkiej. Ale miałam wenę na schiza. Przepraszam.
Tin (21:41)

23 kwietnia 2012

Lustro! Powiedz jej, że ma zrozumieć! [Tin]

22 kwietnia 2012


 
Jedna miała piętnaście lat i włosy koloru ciepłego brązu. Druga była po dwudziestce, a na jej ramiona opadały kruczoczarne kosmyki. Obie siedziały na miękkiej kanapie w ciepłym, przyjemnym salonie, a ich głos rozchodził się po pomieszczeniu bez nieprzyjemnego echa, jakie często towarzyszyło domowi Tin. Brązowe loki jednej z dziewczyn podskoczyły, gdy ta sięgnęła po kubek z ciepłym napojem.
-Dzięki, że mogę dziś u Ciebie zostac, Lu. Kochana jesteś. Nie chciałam być sama. – Tinka uśmiechnęła się ciepło w stronę kruczowłosej.
-Nie ma sprawy. Mów jak będziesz coś chciała, służę pomocą. – powiedziawszy to, Lu ruszyła na górę i mała została sama. Pomimo wszystko była to zupełnie inna samotność niż ta, która spotykała ją we własnym domu. Może to dlatego wyrzuciła klucze i postanowiła go zostawić? Pewnie tak. Dziewczyna powoli wstała i podeszła do lustra by przyjrzeć się samej sobie.
-No, Tin. – mruknęła sama do siebie cicho. – Chyba już dotarło, co? Jesteś w ciąży. Będziesz samotną, nastoletnią matką. Urocze. – zaśmiała się cicho i wróciła na poprzednie miejsce. Nie. Nie dotarło. Wciąż nie dopuszczała do siebie tej myśli. Za radosna była. Za mała.
———————————————————————————
Przepraszam za kolejną scenkę w postaci ludzkiej, ale chyba należało Was jakoś poinformowac o tym, że Tin będzie miała… dziecko! Kiedyś tam.
Tin (16:25)

20 kwietnia 2012

Zadanie - "Pierścień Czarnego Feniksa" Cz. IX [Aldieb]

20 kwietnia 2012
          Delikatnie spłynęłam w dół, dotykając ziemi już wilczymi łapami. Bez dalszego zwlekania skierowałam się w stronę puszczy, a im bardziej oddalałam się od Sanktuarium, tym więcej wstępowało we mnie sił.
          Czując lekki niepokój, z wahaniem zanurzyłam się w cień wiekowych drzew, przemieszczając się powolnym truchtem po miękkiej ściółce leśnej. Mimo moich obaw, nie wyczułam tej dziwnej atmosfery, która omotała mnie podczas pierwszej wizyty w lesie.
          Podróż mijała mi powoli, jednakże bez żadnych przeszkód. W pewnym momencie, natknęłam się na cicho szemrzący strumień. Postawiłam uszy na sztorc i w kilku susach dopadłam do wodopoju. Wsadziłam całą głowę pod bieżący nurt, z rozkoszą obmywając pysk z brudu i pyłu.
          Podniosłam głowę, rozbryzgując na wszystkie strony lodowate kropelki cieczy. Zaczerpnęłam głęboko tchu, rozglądając się z nową energią po otoczeniu. W powietrzu czuć było wiosnę. Nowe życie dotarło nawet do tej zapomnianej krainy. Gdzie tylko nie spojrzeć, dało się dostrzec świeże pączki i kiełkujące, jasnozielone rośliny. Na tę krótką chwilę świat wydawał mi się po prostu piękny.
          Schyliłam się ponownie, by napić się wody, gdy wtem coś mi mignęło na pograniczu widnokręgu. Poderwałam gwałtownie głowę, wlepiając spojrzenie w przestrzeń obok mnie. Mimo, że przez dobre kilka minut wypatrywałam jakiegoś poruszenia, nie dostrzegłam nic, po za gęstą roślinnością.
          Westchnęłam ciężko, po raz kolejny wracając do strumienia i aż cała zesztywniałam, na widok, który się przede mną rozpościerał. Oniemiała, patrzyłam jak szczątki jelenia bez pośpiechu drepczą sobie w moją stronę, zatrzymując się co jakiś czas, by uskubać trochę trawy.
          Potrząsnęłam ostrożnie łbem, przymykając ślepia. Zmęczony umysł zaczynał płatać mi figle. Po chwili znów spojrzałam przed siebie. Jelenia nie było. Wmawiając sobie, że wytworów mojej wyobraźni nie należy się bać nachyliłam się, aby w końcu napić się wody. Zamarłam w połowie drogi, kiedy pomiędzy rozbłyskami słońca na tafli strumienia dostrzegłam szkielety ryb.
          Bardzo powoli pokręciłam głową i odsunęłam się od wodopoju. Pod nagłym przymusem, odwróciłam się, choć w głębi duszy wiedziałam, że nie ma tu nikogo oprócz mnie. Przecież bym usłyszała, gdyby ktoś…
          Myśl pozostała niedokończona, podczas gdy ciało zdawało się wrosnąć w ziemię. Wciągnęłam ze świstem powietrze przez nozdrza. Zamrugałam jeden raz. Drugi. Trzeci.
          Nic się nie zmieniło. Albo miałam niezwykle barwne halucynacje albo trafiłam na dzień duchów. Albo paradę zombie. No pięknie. Nie mogliby wybrać sobie jakiegoś innego dnia? Tylko akurat wtedy, kiedy, zmęczona i brudna, wracam sobie spokojnie do domu?
          Powiodłam zmęczonym wzrokiem dokoła. Oszalałam? Nie. Tak. Nie… niemożliwe. A jednak. Ponownie zamrugałam. I znów, nie mogłam przestać. Miałam wrażenie jakby w moje oko wbijały się setki, tysiące rozgrzanych do czerwoności igiełek.
          Zatoczyłam się na uginających się pode mną łapach i upadłam, prawie lądując pyskiem w strumieniu. Podciągnęłam się jeszcze parę centymetrów, czując nagła potrzebę zanurzenia łba w lodowatej cieczy. Byleby ugasić ten ból, rozchodzący się mroźnymi mackami od płonącego oka.
          Nachylając się nad wodą, zobaczyłam coś co kazało mi się zatrzymać. Złote ślepię utonęło w smolistej czerni, jakbym przejęła cechy własnego demona. Oszalałam. Oszalałam i pochłonie mnie mrok. Mrok, mrok… ciemna czerń wszędzie wokół. Światła zgasną jak na życzenie.
          Zawyłam dziko, drapiąc zawzięcie piekącą gałkę oczną. Niech to już się skończy. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. PRZESTAŃ BOLEĆ.
          Zapadła cisza. Ciężka i gęsta. Pełna napięcia i oczekiwania.
          …koniec?
          Tak.
          Ale czy na pewno?
          Po chwili wahania oderwałam drżące łapy od pyska. Mój urywany oddech powoli zaczął się wyrównywać. Wibrujące fale bólu malały wraz z odpływem, wracając do swojego źródła i z każdą sekundą coraz bardziej słabnąc, aż pozostało po nim jedynie ledwo zauważalne pulsowanie.
          Wydobywszy z siebie głębokie westchnienie, przymknęłam na chwilę oczy, by się uspokoić. Rozluźnić spięte do granic wytrzymałości mięśnie i uporządkować chaotycznie rozbiegane myśli. Po prostu na chwilę się wyciszyć, ignorując drażniące mrowienie na karku. Bo przecież nikt mnie nie obserwuje, prawda? Tego nie ma. Nie ma, nie może być i już. To tylko chora wyobraźnia i nic więcej…
          Unosząc powieki, wiedziałam, że moje słowa i tak nic nie zmienią, czułam to całą sobą. I miałam rację. Martwe, często już w stanie rozkłady półprzezroczyste sylwetki zwierząt panoszyło się spokojnie wśród poszycia leśnego, nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. Co poniektóre przystawały czasami, odrywając się od swoich przyziemnych… czy raczej duchowych spraw, spoglądając na mnie z ciekawością. Zdawały się być nie świadomym tego, że chodzą z rozprutym brzuchem i ciągnącymi się za nimi wnętrznościami bądź też paradują bez połowy łba. No tak, w końcu kto by się tym przejął? Przecież to taka drobnostka…
          Pokręciłam głową, podnosząc się na równe łapy. Świat oszalał, ot co. Ewentualnie to tylko ja. Ale bez różnicy. Zbyt długo tu zamarudziłam, czas wracać do domu.
          Rzuciłam jeszcze raz spojrzeniem na taflę wody, z niejaką satysfakcją stwierdzając, że złoty blask moich tęczówek powrócił i ma się dobrze. Jedyne do czego mogłam mieć zastrzeżenia to drobne zadrapania widniejące wokół lewego oka. Ale nie szkodzi, zagoi się.
          A teraz… Ruszajmy.
Aldieb (23:30)

19 kwietnia 2012

Wiesz, kwiatku... [Arashi]

19 kwietnia 2012
Muzyka: 
https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=7QoWBFg-oG4

Ciemnowłosa uśmiechnęła się lekko, patrząc na równo złożoną kartkę położoną obok łóżka na którym spał zmęczony chłopak. Na chwiejnych nogach ruszyła w stronę wyjścia z domu. Jej ciało było inne niż zazwyczaj- była chuda i zmizerniała. Blada.  Wydawała się pozbawiona życia, a jej drobna postura tylko dodawała jej wyrazu bezsilności i pewnej kruchości. Na jej jasnej niczym ściana twarzy widniał uśmiech, mimo świadomości tego, tuż za nią kroczy nieuniknione. Przeznaczenie napisało dla niej taką, a nie inną historię i już się z tym pogodziła.
Stając gołymi stopami na zimnej trawie, przez jej drobne ciało przeszedł lekki dreszcz. Ostatni raz spojrzała w stronę okna, próbując utrzymać przy sobie wyuczony uśmiech.
„Neban… nie wiem jak mam zacząć pisanie tego listu. Właściwie to nie mam pojęcia dlaczego go piszę, skoro i tak nic on nie zmieni. Chciałam tylko przeprosić. Za wszystko co przeze mnie wycierpiałeś, a jednocześnie podziękować że do samego końca byłeś ze mną. Obiecałam, że będę walczyć, jednak każda walka ma swój koniec. Nie mam już siły. Mimo tego, że przegrałam, myślę, że wszystko co zrobiłam nie było przypadkowe i miało jakiś sens, jakiś cel. Wierzę w to. Chcę wierzyć, że moje istnienie nie było pozbawione jakiegokolwiek sensu. Dałeś mi coś bardzo ważnego, dałeś mi swoje serce i tak naprawdę gdyby nie ono już dawno bym się poddała. Teraz Ci je oddaję. Zostawiłam w nim mały ślad, jako jeden z dowodów na to, że byłam tutaj. Jako członkini rodziny i bliska Tobie osoba. Dziękuję, że jesteś. To mi wystarczy. Jestem szczęśliwa. Pierwszy raz naprawdę szczęśliwa.

Arashi.”

Dziewczyna spuściła wzrok i ruszyła powolnym krokiem przed siebie, w stronę wzgórza, na którym tak często przebywała. Krok za krokiem, powoli pokonywała dystans dzielący ją od celu. Chude nogi odmawiały jej posłuszeństwa, co chwilę się o siebie potykając. Dziewczyna mimo bólu i wyczerpania szła dalej, nie zważając na nic, co działo się dookoła. Chciała się tylko tam znaleźć. Chciała być w tak ważnym dla niej miejscu. Wiedziała, że już przegrała, jednak pragnęła przeprowadzić jeszcze tą jedną bitwę, aby ostatecznie zakończyć tą walkę w sposób, jaki sama wymyśliła. Aby mimo przegranej zachować godność i honor. Aby pozostać tam, a nie gdzie indziej…
„Odkąd ptaki odfrunęły z moich słów
i gwiazdy zgasły
nie wiem jak nazwać
strach i śmierć i miłość
przyglądam się dłoniom
bezradnie
oplatają jedna druga
i moje usta milczą
bezimienne
wyrasta nade mną niebo
i coraz bliższa
bez imienia
ziemia rozkwita”
Drobna dziewczyna upadła na ziemię, niczym marionetka, pozbawiona jakichkolwiek odruchów, niepanująca nad swoim ciałem. Blada istota przez chwilę leżała na wilgotnej trawie, jednak po kilku sekundach uniosła się, klękając na kolanach a drżącymi rękoma podpierając ziemię. Po jej brodzie spływała strużka czerwonej cieczy, wydobywającej się spomiędzy jej warg. Powietrze stawało się coraz cięższe do zaczerpnięcia, a najmniejszy ruch jeszcze bardziej bolesny. Jej własna trucizna opanowywała ciało, niszcząc dziewczynę od środka. Uniosła głowę, patrząc przymrużonymi oczyma na szczyt niewielkiego wzgórza, które w tym momencie wydawało się górą nie do zdobycia. Ciche kaszlnięcie, kolejna plama krwi na jasnej bluzce, kolejna strużka spływająca w dół twarzy dziewczyny. Mimo bólu na drżących nogach podniosła się z ziemi, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Da radę. Musiała dać. Trawa plamiona szkarłatem wyznaczała drogę przebytą przez majaczącą na tle szarego nieba postać. Jej ubranie z przodu pokryte było lśniącą czerwienią, która spływała również po jej szyi i brodzie. Wargi, niegdyś malinowe, teraz maczały się w płynie kojarzącym się ze śmiercią, zatrzymującym
słowa i zimny oddech, który stawał się coraz mniej słyszalny. Mimo tego dziewczyna wciąż brnęła przed siebie, nie zważając na wszechogarniający ból.
Sakura hira hira mae yori te ochite
Yureru omoi no dake wo dakioseta
Kimi ga fureshi tsuyoki ano kotoba wa
Ima mo mune ni nokoru
Sakura mai yuku
Ciemnowłosa osunęła się na ziemię, siadając na schłodzonej drobną mżawką ziemi. Błękitnymi oczyma popatrzyła na niewielki biały kwiat rosnący tuż obok niej.
- Wiesz, kwiatku… Nigdy nie myślałam, że skończę w ten sposób- wymamrotała cicho.
Dziewczyna zaśmiała się ponuro, po chwili jednak złapała się za klatkę piersiową, próbując złapać oddech. Spomiędzy jej warg wypływała czerwona ciecz, wypływała energia, wypływało życie.
- Tylko wytłumacz mi…- dodała cichym zachrypniętym głosem, ledwie rozlegającym się w głuchej przestrzeni- Dlaczego wszystko robi się takie ciemne i głuche? Dlaczego nie słyszę już swojego oddechu…?- jej usta poruszyły się wypowiadając nieme słowa.
Sznurki opadły. Lalka upadła na scenie życia bezwładnie, mocząc twarz w swojej własnej krwi. Miała ładnie wystruganą buzię. Widniał na niej delikatny i tajemniczy uśmiech, niepowtarzalny. Jedyny w swoim rodzaju. Przedstawienie skończone. Ze śmiercią ci do twarzy, Arashi.
Arashi (21:55)

13 kwietnia 2012

Sił jej na samą siebie zabrakło. [Tin]

13 kwietnia 2012
 
Nigdy nie dała za wygraną. Była zawsze, czasem mentalnie, ale była. I nie zamierzała tego zmieniac.
Nawet w tamtej głupiej chwili. Nie zrozumiała jej, nie rozumiała czemu niebo było takie wesołe w ten smutny dzień i nie wiedziała co ma powiedziec. Wszystko było inne, zmieniło się, gdy go zobaczyła. Nie chciała żeby tak wyszło, nie chciała naskoczyc, ale już nie dała rady. Chciała wiedziec o co chodziło w tym dziwnym, ciężkim powietrzu, które wisiało nad nimi, gdy byli razem. Ale w żadnym wypadku nie spodziewała się, że tak wyjdzie. Wiedziała, że już powinna siedziec cicho i wszystko przemilczec, byleby się tylko nie czepiac. Jak zawsze. Ona się starała, jakby chcąc na siłę utrzymac to wszystko i po prostu nie dac mu odejśc. Już nie dała rady. Za dużo. Żyła pod ciężarem własnego nieba.
Tu siedzę, całkiem sama, w ciemności
Licząc sposoby, by cię rozerwać
Rozważając dlaczego nie czujesz się źle
Zgaduję, że nie byłam najlepszą rzeczą jaka cię spotkała
Jej brązowe loki zatańczyły, gdy podniosła się z ziemi wciąż szepcząc pod nosem słowa, jego słowa, które mówił do niej. Na jej głowę spadały wielkie, przytłaczające krople zimnego deszczu niepasującego do panującej wiosny. Nie miała pojęcia o co poszło. Nie wiedziała już co między nimi było. Nie zwracała uwagi na spływające po jej włosach i twarzy strumyki, nie wiedziała tylko… niczego. Wkładając ręce do kieszeni ruszyła przed siebie omijając wzrokiem niebo, na które powoli wchodziły szare chmury pozbawiając go dawnej wesołości. Po prostu szła, nie wiedziała jak długo tam leżała, ale było jej cholernie zimno.
Nawet nie masz pojęcia, że ledwo żyję
Dlaczego nie czujesz mojego bólu?
Dlaczego nie czujesz tego samego?
Powinieneś być jak ja
Żyć w cierpieniu
W jej głowie wciąż dudnił odgłos kropel deszczu rozbijających się o drewnianą podłogę w domu. A może to były jego kroki? Kroki oddalania się? To miała być taka miłośc na zawsze, dla niej raczej niż dla niego. Chyba zawsze była w to bardziej zaangażowana, ale starała się nie zwracac na to uwagi. Za bardzo go kochała. Kocha. Otworzyła drzwi szafy przesuwając smukłymi palcami po ciemnym drewnie i zmrużyła oczy by lepiej widziec jej zawartośc w półmroku. Z jej ust wyrwało się ciche prychnięcie, coś na kształt niedokończonego śmiechu. Bardziej desperackiego, niż szczerego. Opadła na łóżko. Zimne łoże, jakby wykonane z lodu już na zawsze miało takie pozostac? Nie wiedziała. Nic nie wiedziała. Powoli i leniwie podniosła się i równie niespiesznie ruszyła w stronę łazienki. Spoglądając kątem oka na swoje odbicie w lustrze otworzyła jedną z szafek i wyjęła z niej białe, małe pudełeczko grzechoczące radośnie przy każdym kroku. Dziewczyna osunęła się na ziemię opierając się o lodowatą ścianę i otworzyła owe coś. Na jej dłoń jakby automatycznie wysypało się kilkanaście białych tabletek. Wzięła wszystkie nawet nie zapijając i z cichym westchnieniem podniosła się.
Jak to jest, nie mogę znieść twojego widoku
Ale nie umiem odwrócić wzroku, jak bym nie próbowała
Uśmiechając się nienawistnie, żeby ukryć twoje intencje
Nienaruszone przez wszystkie moje uczucia
Szło jej się coraz lżej. Nogi jakby znikały, a zamiast nich pojawiały się skrzydła, na których dziewczyna unosiła się ponad ziemię. Tak jej się wydawało, bo przecież niemalże się czołgała po błotnistej leśnej drodze. Wszystko by zrobiła, tylko już nie chciała tam być. Nie chciała przebywac pomiędzy ścianami zimnego, bijącego złością i przepychem domu, który na dodatek nosił jej wspomnienia. Nie chciała. A pod wpływem sporej ilości leków dużo łatwiej było jej zapomniec. Ona po prostu leciała.
Czuję jakbym umierała w środku
Dałam wszystko, a ty to zabrałeś

Nie poddała się, nie zrobi tego, nie zostawi go samego, chociaż on by tego chciał. Bo go zna i od zawsze wiedziała, że to się skończy właśnie tak jak się skończyło. Tylko uciekała. Ulegnie jedynie przed samą sobą.

*****

Ja… kocham miec wenę (albo pomysł zrodzony przez niemnie) i jej nie wykorzystac tak jakbym chciała. W sumie to chyba ta kiepsko przetłumaczona Hypnogaja mówi więcej niż tekst. Jeeeej. Przepraszam za niedziałające c z kreską.
EDIT: A nie, jednak je lubię, bo teraz pierwszy raz mi się płakac chciało jak czytałam własne opowiadanie :D Egoistycznie więc błagam Was o opinie, bo jednak mi się podoba.
Tin (23:20)

Bitwa o Stado Nocy [Kuo]

– Wstawać! Już, natychmiast!
Całe stado pogrążone było w letargu, gdy nagle przez sam środek zwiniętych w kłębki członków stada przebiegła Kuo, wszczynając przeraźliwy jazgot. Kilka zdezorientowanych wilków uniosło łby; jakiś lis, najwyraźniej poirytowany zachowaniem hałaśliwej wilczycy, postanowił wynieść się wgłąb lasu; leniwe spojrzenie pantery prześlizgnęło się po wariatce – ogółem całe Stado Nocy zwróciło uwagę na mknącą z prędkością światła Gwiazdę Śmierci. Niespodziewanie zwierzęta spostrzegły tuż za nią białą kotkę, która za wszelką cenę starała się dogonić towarzyszkę. W przeciwieństwie do właścicielki dwukolorowego ogona ta milczała.
Wilczyca, przebiegłszy znaczny dystans, upadła, ryjąc ziemię pyskiem. Uniosła oczy i, widząc Aldieb, patrzącą nań z dezaprobatą, natychmiast zerwała się na równe nogi, wyzbywając się trawy spomiędzy zębów.
– Co Ty sobie myślisz? – zapytała Alpha, mierząc samicę krytycznym wzrokiem. – Jeszcze nie wzeszło słońce, wszyscy śpią, a Ty hałasujesz, jakby się paliło.
-Aldieb, posłuchaj! – pobudzona Kuo ledwo mogła ustać w miejscu. Była wyraźnie zaniepokojona. – Stało się coś strasznego.
Najwyraźniej Alpha nie przejęła się zbytnio. Nie drgnąwszy nawet powieką, wciąż wpatrywała się w rozemocjonowaną wilczycę. W międzyczasie dobiegła Luna. Zmęczona, padła u boku przyjaciółki, dysząc ciężko.
Nie wytrzymując napięcia, Kuo wyrzuciła z siebie przekaz:
– Zostaliśmy zaatakowani!

Rozżarzona kula powoli wznosiła się ponad linię horyzontu, muskając ciepłymi promieniami budzące się do życia tereny HOTN. Wiewiórki hasały wesoło pośród gałęzi, ptaki świergoliły radośnie, zapowiadając nowy dzień.
Wtem powietrze przeszył donośny świt, któremu towarzyszył silny powiew. Powietrze przeciął smok o wężowym ciele, łamiąc wątłe gałązki drzew. Zaraz za nim, na ziemi, kroczyła dostojnie bura wadera o długich, smukłych łapach. Szła pewnie, nieugięcie, prowadząc za sobą blisko trzydzieści osobników przeróżnych gatunków i ras – począwszy od psowatych, kotowatych, a na nieparzystokopytnych wierzchowcach i smoku-zwiadowcy kończąc. Grupa, na kształt rzymskiego legionu, przemierzała kolejne kilometry, nie znając zmęczenia. Wszyscy wyruszyli. Bez wyjątku. Nikt nie zawahał się stanąć do walki w obronie domu.
– Daleko jeszcze? – przewodniczka skierowała pytanie do idącej tuż za nią Kuo.
– Już blisko. Teraz tylko wyjdziemy z lasu i dotrzemy do celu. – wadera powoli pokręciła łbem – Aldieb, mówię Ci, jest ich tak dużo…
– Damy radę.
Nie mówiąc już ani słowa, samice wypatrywały przeciwnika. Z czasem obdarzona dwubarwnym ogonem wilczyca cofnęła się nieco, dołączając do korowodu; pozwalając prowadzić Alphie.
Całe Stado Nocy w milczeniu maszerowało naprzód, utrzymując od blisko pół godziny jednostajne, rytmiczne tempo. Wszyscy trzymali się razem, zgodnie. Drobne zatargi pomiędzy poszczególnymi członkami stada odeszły w niepamięć, zwieszono sąsiedzkie bójki, wszelkie nieporozumienia stały się nieważne. Teraz bardziej, niż kiedykolwiek stanowili jedność. W obliczu niebezpieczeństwa zjednoczyli się, by stawić czoło wspólnemu wrogowi.
W końcu dotarli do niewielkiego wzgórza. Wszedłszy na jego łagodne zbocze, członkowie Stada Nocy mieli okazję ujrzeć niezwykłe a zarazem przerażające zjawisko. Dolina roiła się od paskudnych, niewielkich bestii, które tylko czekały na swą kolejną ofiarę. Czerwone pancerzyki lśniły w złocistych promieniach słońca, pokrywały znaczną powierzchnię połaci trawy.
Kilkoro z przybyłych zwierząt wstrzymało oddech, widząc owe monstra. Inni zaniemówili, cofnęli się o krok lub wyszczerzyli kły i pazury. Tylko Alpha zachowała spokój. Obmyślała plan działania. Trudno jednak było cokolwiek zaplanować przy tak dużej liczebności wroga.
Z tyłów zgromadzenia wyłoniła się błękitna klacz. Dzielnie przedzierała się przez tłum, by ujrzeć sprawców zamieszania. Z chwilą, gdy poznała ogrom niebezpieczeństwa, wyszeptała ze zgrozą:
– To biedronki…
Masy biedronek przewalały się od drzewa do drzewa, od krzewu do krzewu, powodując niewyobrażalne zniszczenia. Jeden z osobników, wyraźnie większy i okazalszy od reszty, wystąpił na czele, przypatrując się zaintrygowanym wielkoludom. Wyczuł, że nie są oni pokojowo nastawieni. Pewność zyskał, kiedy usłyszał fragment ich rozmowy.
– Musimy je zlikwidować.
– Ale jak? Jest ich okropnie dużo…
– Damy radę – odparła ich przewodniczka. – Jesteśmy więksi, silniejsi, potrafimy się organizować. Te owady na pewno nie zdołają utworzyć zwartego szyku.
– Więc co robimy? – czarny basior zmrużył ślepia, oczekując odpowiedzi.
– Macie je złapać, rozgryźć, zgnieść, rozszarpać, zjeść… cokolwiek. Liczę na Was. Atakujemy.
Przywódca hordy biedronek zrozumiał tę komendę. Teraz miał pewność. To intruzi. Wytwarzając odpowiednie substancje chemiczne o charakterze informatorów, zwerbował pobratymców i nakazał im przybrać określone pozycje. Wielki, czerwony dywan drgał niespokojnie, gotów do walki.
– Co one robią…? – zapytał jeden z tygrysów stojących na pagórku.
Masywna biedronka nagle zaczęła świecić jasnym, zielonkawym światłem. Inne podążyły w jej ślady.
– To nie są zwykłe biedronki… – wymruczał ktoś.
Chmara ustawiła się w nowy sposób. Powstały dzięki temu symbol radioaktywności ruszył w kierunku stowarzyszenia Stada Nocy.
– One są radioaktywne!
W ciągu zaledwie kilku sekund rozpętało się istne piekło. Pazury przecinały powietrze, zęby szczękały głucho. Jękom i urywanym krzykom nie było końca, podobnie jak natrętnemu brzęczeniu owadów.
Podczas walki świetnie zorganizowana grupa biedronek ninja postanowiła napaść na małego, rudego liska. Karmazynowe punkty osiadły na szczenięciu, które kwiliło żałośnie. Wtem mały zamilkł. Przestał się ruszać. Zamachowcy zajęli każdy wolny centymetr kwadratowy jego ciała. Niespodziewanie szczenię kichnęło, wysadzając okupantów w powietrze.
Jedna z owych uzdolnionych biedronek wpadła w dziwne, dość przytulne miejsce. Dopiero po chwili zorientowała się, iż jest to wilcze ucho. Żądna krwi i walki, poczęła przeraźliwie bzyczeć i obijać. Psowaty zaczął wierzgać, chcąc pozbyć się insekta. Podbiegła doń biała kotka, która tak mocno dmuchnęła w ucho przyjaciela, że biedronka wyleciała z drugiej strony. Basior padł na ziemie jak długi, mamrocząc coś pod nosem.
Skrzydełka były rwane, pancerzyki rozgryzane, nóżki wyrywane. Jaśniejąca chmura powoli zaczęła tracić na mocy.
– Wygrywamy! – dało się słyszeć entuzjastyczny okrzyk, któremu odpowiedział cały chór.
Chwilę potem zbyt głośny żołnierz pod postacią uskrzydlonego wilczura został powalony przez chordę przeciwników.
Powietrze wypełnił ryk. Tuż nad hołotą przeleciał smukły, wężowy smok. Będąc pewnym, że nie zrani nikogo ze swoich, począł zionąć ogniem na intruzów, którzy pod wpływem znacznej temperatury strzelali niczym świeżo robiony popcorn. Miejsce bitwy wypełnił swoisty swąd spalenizny.
Słońce wzeszło, a jatka trwała w najlepsze. Okazało się, że biedronek jest więcej, niż przewidywano.
– Musimy znaleźć jakiś skuteczny sposób! – orzekła Alpha, odciągając na bok swoją pomagierkę Lunę.
– Ale jaki? – prychnęła kotka. – Jest ich cholernie dużo! Więcej ich chyba matka nie miała… A nasi powoli padają, tracą siły.
Nagle kotowatą olśniło. Posunęła się do ostateczności – zmieniła się w ludzką postać i przywołała swego demona, karą klacz imieniem Chandra. Dosiadła chabety i pogalopowała wgłąb lasu. Po chwili wróciła, dzierżąc w dłoni ogromną siatkę na owady, wykonaną nie z niewielkich oczek, lecz cienkiej gazy. Przeczesując co chwilę opływającą krwią dolinę, zgarniała chmary niebezpiecznych owadów. Reszta członków Herd of the Night wyłapywała pozostałe przy życiu osobniki.
– To chyba wszystkie… – podsumowała Aldieb, rozglądając się dookoła. Wielki, brzęczący wór z gazy stał pośrodku zgromadzenia. Trawa była niemalże czarno-czerwona od maleńkich truchełek.
Zwierzęta zaczęły sobie nawzajem dziękować i gratulować. Rannych odeskortowano na główną polanę, a co silniejsi starali się uprzątnąć powstały bajzel.
Kiedy zdawało się, że zwycięzcy mogą spokojnie odejść, prymitywny kokon pękł. Niebo stało się ciemne. Zatrwożeni mieszkańcy przygotowali się do odparcia kolejnego ataku.
I nagle biedronki zaczęły… pękać. Tak po prostu. Z głuchym hukiem eksplodowały i spadały na ziemię pod postacią nieco dziwnych, białych obiektów. Biała oskrzydlona wilczyca chwyciła w pysk jeden z nich. Zaskoczona, krzyknęła:
– Popcorn!
Gromada zgodnie wybuchnęła śmiechem. Najwyraźniej zrobiło się na tyle ciepło, że radioaktywne biedronki zaczęły się gotować w pancerzyku.
Cały wieczór, do samego rana, członkowie Stada Nocy świętowali zwycięstwo, wychwalając najdzielniejszych wojowników. Wiwaty nie ominęły oczywiście dzielnej Aldieb, dzięki której zwierzęta się nie rozproszyły, a także pomysłowej Luny. Jakaś czarna puma została okrzyknięta najbitniejszą kocicą w okolicy.
A wszystko to, cała ta zabawa, śmiechy i rozmowy, odbywały się przy radioaktywnym popcornie z biedronek, który, niestety, miał niezbyt dobry wpływ na układy trawienne ucztujących…

______________________________
Głupie to, wiem.
Zainspirowała mnie Aldieb, która pod jedną z notek udzielała Anaid rady, o czym napisać opowiadanie: „… powiedzmy ktoś obcy zjawił się w stadzie, nie wiem, zostały urządzone wyścigi, opis polowania, albo w stado mogła zaatakować banda wściekłych radioaktywnych biedronek, cokolwiek. :I”
Tradycyjnie nie zdążyłam sprawdzić błędów – także przepraszam za takowe.

12 kwietnia 2012

Zaprzepaszczone siły [Membu]

12 kwietnia 2012
[Muzyka: http://www.youtube.com/watch?v=33H5zM-ErlA&feature=related ]
 Stałem nad urwiskiem i patrzyłem przed siebie pustym, zimnym wzrokiem. Tak daleko od siebie, a jednak tak blisko. Coraz bliżej… Ręce tkwiły w kieszeniach. Przymknąłem oczy i wciągnąłem zimne powietrze, które rozwiewało białe włosy. Powieki podniosły się i spojrzałem na swoją dłoń.
I co? Mówiłem.. Tak łatwo się dała, tak szybko odeszła. Ja będę zawsze przy tobie.
Głos w głębi mnie zbliżał się coraz bardziej. Żądny krwi i jeszcze bardziej obojętny ja, schowany tak głęboko od długiego czasu, wychodził coraz bardziej na zewnątrz.
Mówiłem, że cię jej nie oddam.
Przyglądałem się nadal dłoni, zacisnąłem ją w pięść i spojrzałem przed siebie. Słuchałem co ma mi jeszcze do powiedzenia.. Coraz mniej się broniłem i coraz bardziej znowu mu ufałem.
Trudno to zrozumieć, lecz nic
Nie daje siły by żyć,
Jakaś misterna część
W konstrukcji zdarzeń
Pękła.
Schowałem dłoń z powrotem do kieszeni i zeskoczyłem prosto do urwiska. Rozkładając ręce na boki dałem ponieść się silnemu podmuchowi po czym wylądowałem na jednej ze skarp przykucając. Wstałem powoli i otrzepałem się z pyłów. Spojrzałem za siebie.
Nie patrz.. Przecież nawet nie walczyła. To nie ty tu się zmieniłeś.
Słuchałem, ale nadal stałem w miejscu z głową skierowaną w stronę polany. Jedno spotkanie, kilka słów zadecydowało. Tak musi być, po postu.
_________

- Naprawdę sądzisz, że to ty jesteś celem mojej zemsty? – zapytał z równie wrednym uśmiechem jak mój. Spojrzałem na niego obojętnie, nie do końca wiedziałem do czego dąży.
- To nie mnie chciałeś zabić? – odpowiedziałem pytaniem.
- Ona sprawi ci o wiele więcej bólu.. – zaśmiał się podle – Ona to najlepsza trucizna. – kpiący uśmieszek nie znikał z jego twarzy.
- Ona nie jest dla mnie ważna.. – łobuzerski uśmiech zagościł na mojej twarzy, kiedy domyśliłem się o co mu chodzi.
- Nieco inaczej to wygląda… – zbliżył się do mnie.
- To nic więcej jak tylko zabawa… – spojrzałem mu prosto w oczy z podłą minką.

_________
I niby wszystko jest
Tak jak powinno być,
Za chwilę zbudzi mnie
Szary świt,
Tylko, dlaczego ja
Z takim nieludzkim strachem
Nie potrafię.
Wystarczy. Stop. Usuwam się w cień. Pierwszy raz to poczułem i nie chcę więcej. Zeskoczyłem na samo dno urwiska i ruszyłem przed siebie.
Tak, idź, choć tu do mnie. Zostaw ją, niech zamilknie.
Zarzuciłem kaptur na głowę i oblizałem lekko wargi. Aktor.. Nie czuły.. Cham.. Ulokowałem spojrzenie w ciemnych chmurach, dawały jasno do zrozumienia, że niebo zacznie zaraz swój płacz. Chłodny wiatr rozgrzewał moje jeszcze zimniejsze ciało. Poczułem kroplę deszczu na nosie, a po chwili miliardy jej sióstr spadły na ziemię mocząc mnie od stóp do głowy.
Szeroka droga
Nie była moja.
Jasna siła
Utracona.
Oddalam się coraz bardziej od siebie. A może od mojego niby ja? Pozwalam by drugi ja przejął stery nad moim życiem. Szał nie do opanowania znowu wrócił.. Już czas, ostatnia brama stoi przede mną otworem. Czy wyjdę z niej cało? Tego nie wiem, ale wiem, że kiedy już wyjdę, mogę zostać jaki jestem albo się zmienić. To czy posłucham siebie czy siebie nie jest zależne już tylko ode mnie.
Tak! Zostaniemy sami, tylko ty i ja przyjacielu.
Wspiąłem się na urwisko i ruszyłem w stronę domu powolnym krokiem. Cały mokry wszedłem do środka i ruszyłem na górę. Otworzyłem szafę i zacząłem wyciągać swoje ciuchy. Powoli zapakowałem się i ruszyłem na dół. Położyłem klucze na stole i przysiadłem na kanapie spoglądając w okno.. Chyba czas zniknąć…

Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków,
Niepożądane myśli, klęska wiary, fale strachu,
Z nieodwracalnym skutkiem burzą trwały senny azyl
I oto trzeba będzie dumnym krokiem iść bez twarzy…
W kolejny dzień.

Membu (23:02)

11 kwietnia 2012

Dwa kroki... [Naphill Naomi]

11 kwietnia 2012
>Muzyka<
   Słońce właśnie zachodziło. Ostatnie złociste płomienie muskały powoli zieleniące się korony drzew, nadając im ciepły koloryt. Wiosenna trawa kołysała się na wietrze w rytmie nadanym przez naturę. Istna oaza spokoju. Raj na ziemi.
   Wtem przez krainę Edenu przebiegła wilczyca. Łapami zaburzyła taniec źdźbeł. Jednak po chwili można było dostrzec, że i ona na swój sposób współgrała z harmonijnym otoczeniem. Dla niektórych takie relacje, jak te pomiędzy mknącą wilczycą i krajobrazem były niezrozumiałe. Dla większości w danym obrazie nie istniał żaden związek – ot na siłę sklecone ze sobą elementy.
   Kuo mknęła przed siebie. Biegła tak szybko, że jej łapy ledwie stykały się z ziemią. Zdawać się mogło, że u jej grzbietu wyrosła para niewidzialnych skrzydeł, jej sekret, który za wszelką cenę chciała ukryć. Smukłe ciało samicy gięło się we własnym, niepowtarzalnym tempie. Mięśnie nie znały zmęczenia mimo przebytych kilometrów.
   Nagle wilczyca zatrzymała się gwałtownie. Dysząc cicho, uniosła łeb ku niebu, które przybrało niezwykły, fioletowawy odcień, poprzetykany chmurami barwy najczystszego złota. Nie tylko ona wiedziała, że tam w górze coś jest. Każdy miał tego świadomość. Niestety inni o tym zapominali, często utożsamiali się z tym, kto górował. I, bynajmniej, nie był to Bóg. Żadne bóstwo. Po prostu człowiek…
***
   Słuchając Two Steps From Hell, wpatrywałam się tępym wzrokiem w ekran. Kolejne literki wystukiwane przeze mnie na klawiaturze pojawiały się w okienku edycji postów. Przeniosłam wzrok na okno i to, co poza nim. Jasnobłękitne niebo powoli barwiło się, zachwycając wrażliwców cudną grą fioletu, różu i pomarańczy. W moich uszach pobrzmiewał szum wody, która powoli napełniała wannę w łazience obok.
   Zastanawiałam się czy zapalić światło w kuchni… Zrobiło się nieco ciemno. Zignorowałam to jednak i postanowiłam dalej pisać.
   Świat nie będzie czekał.
***
   Prychnąwszy cichutko, Kuo wlepiła wzrok przed siebie. Nie mogła czekać. Nie znała powodu, dla którego tak gnała. Po prostu coś pchało ją do przodu, kazało biec. Domyślała się czym to może być spowodowane. Jednak nie zaprzątała sobie tym głowy. Wyrwała naprzód.
   Szybko przeszła z truchtu do wyciągniętego biegu. Podczas kolejnych susów czuła, jak wszystkie kręgi rozciągają się i znów zbijają w całość, zwaną kręgosłupem. Uwielbiała to uczucie. Wiatr przeczesujący niewidzialnymi palcami jej futro, pęd… Tylko wtedy mogła powiedzieć, że naprawdę żyje.
   Choć pokonywała znaczne odległości, nie oddalała się od centrum Stada Nocy. Zataczała ogromne kręgi. Zupełnie, jak czasami na polanie, gdy była pobudzona i nie mogła usiedzieć w miejscu. Lecz tym razem zależało jej nie tylko na wyzbyciu się nadmiaru energii, ale poczuciu swobody. Wolności. Chciała być niezależna.
   Mogła sądzić, że to jej własne potrzeby. Ale, tak naprawdę, pragnienia Kuo były odzwierciedleniem jej nieodłącznej towarzyszki. Można by rzec… Matki. Stworzycielki.
***
   Pociągnęłam ostatni łyk herbaty. Skrzywiłam się nieco, widząc dno kubka. Z mej piersi wydostało się ciche westchnienie. Nie wiedziałam, co robić. Miałam mętlik w głowie. Przeczesałam palcami włosy, drugą ręką przełączając widok na pulpit. Moje oczy pomknęły ku czemuś, co nie powinno mieć miejsca na ekranie. Uspokoiłam się widząc, iż jest to dobicie stojącego za mną akwarium. Niewielkie, pomarańczowe rybki przecinały wodę w radosnej gonitwie. To chyba gupiki, z tego, co pamiętam.
   Słońce całkiem już zaszło. W świecie Kuo stało się podobnie – na ciemnym niebie pojawiły się miriady lśniących gwiazd.
   Wstawiłam wodę na kolejny teinowy napój, z głuchym trzaskiem wyłamałam sobie kilka palców i przeszłam na powrót do okna edycji postów. Musiałam dziś skończyć. Beze mnie życie nie będzie się toczyć.
***
   Przeskoczywszy przez zwalony pień, wadera wylądowała miękko na ziemi. Wbiegła w ciemny, ponury las. Zwinnie wymijając drzewa, mknęła przed siebie, nie znając namacalnego celu ani powodu. To tkwiło w jej duszy.
   Wtem Kuo zwolniła. W końcu całkiem się zatrzymała. W jej sercu zagościło ukłucie strachu. Przed sobą widziała dziewczynę. Wyglądała na około szesnaście lat i miała ciemne, niemalże krucze włosy za ramiona. Była cała ubrana na czarno, także jej sylwetka ginęła w mroku. Na nogach miała ciężkie, masywne glany, sięgające prawie do kolan. Ukucnęła, wyciągając w kierunku wilczycy dłoń o smukłych palcach, które wieńczyły czarne paznokcie.
   Nie pasowała tutaj… Nie pochodziła stąd. Stanowiła część rzeczywistości wrzuconą w objęcia mitycznego świata fantasy. Kontrastowała z otoczeniem – jako jedyna nie komponowała się pośród tysięcy drzew i krzewów. Była inna…
   Kuo zbliżyła się niepewnie. Wiele razy myślała o tej istocie, miała świadomość jej istnienia, jej władzy i więzi, jakie je łączyła, oraz podobieństwa, niemal lustrzanego odbicia charakterów. Lecz widziała ją po raz pierwszy.
   Dziewczyna nic nie mówiła. Czekała. Na jej ustach pojawił się zachęcający uśmiech. Była ostrożna. Jakby bała się, że czar pryśnie i magiczne wyobrażenie zniknie. Jak gdyby pragnęła tu zostać. Na zawsze. Zerwać niemy, dożywotni kontrakt z faktycznością i żyć pośród wyimaginowanych postaci i krajobrazów.
   Wilczyca dotknęła nosem wyciągniętej ku niej dłoni. Palce odzianej w czerń postaci odgarnęły czerwoną grzywę Kuo i wpiły się delikatnie w jej gęste futro na karku. Błękitne oczy dziewczęcia spotkały się z kocimi ślepiami basiory.
   Stanowiły swoistą jedność. Często, acz nie zawsze, działały, zachowywały się w podobny sposób. Niekiedy udawały, ukrywały swoje prawdziwe oblicze. Tyle że jedna z nich robiła to cały czas, a druga tylko wtedy, gdy w jej życiu układało się nie tak, jak trzeba. I chociaż ludzka istota miała władzę nad swoją mniejszą siostrą, to czworonożna niekiedy wyłamywała się, przejmowała kontrolę. Zdawała się na swój zwierzęcy instynkt, który w pewnym sensie zaszczepiła w umyśle swej Przewodniczki, korygując jej poglądy na świat, zachowania, uczucia względem pewnych zjawisk.
   A przecież kiedyś fińska Gwiazda Śmierci nie istniała. Nie istniały też jej poprzednie wcielenia i równolegli doń poddani. Onegdaj była tylko dziewczyna – zwykła, przeciętna, bez określonego spojrzenia na świat, bezradna i samotna, poszukująca zrozumienia pośród obcych. Z czasem pojawiła się jej fursona, która ewoluowała wraz z upływającymi miesiącami, stawała się bardziej zdecydowana, ustosunkowała się do otaczającej rzeczywistości – zarówno tej prawdziwej, jak i wirtualnej, stała się indywidualnością, odkryła siebie.
   Bez słowa, w absolutnej ciszy kruczowłosa głaskała waderę. W tym milczeniu i poufałym wręcz spojrzeniu można było ujrzeć więź, jaka zaistniała pomiędzy nim – niewidzialną srebrną nić, która złączyła te dwie istoty pewnego listopadowego wieczoru, by wzajemnie się wspierały i uzupełniały.
   Do końca.
***
   Wypiwszy kolejną porcję herbaty, postawiłam kropkę. Zapewne nie udało mi się oddać tego, co chciałam. Przekaz zatarł się i stał niezrozumiały. Trudno. Może kiedyś to udoskonalę.
   Wpisawszy tytuł, zapisałam szkic i opublikowałam notkę. Zamknęłam też laptopa. Udałam się do pokoju, kątem oka obserwując podążającą za mną wilczycę.
Naphill Naomi (00:20)

10 kwietnia 2012

Jestem twoim kłamstwem [Imloth]

10 kwietnia 2012
     „Silent Hill” soundtrack – Promise
     Krok naprzód, krok w tył. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Łapka unosi się i opada, by po chwili poczuć zimno, wtapia się w biel śniegu. Jeszcze raz do góry, potem w dół i cofa się. Mały nosek drży z zimna, podobnie jak miękkie uszka; naśladują skrzydła motyla. Futerko zmierzwiła wilgoć powietrza, przygładziła je.
     Wokół tylko śnieg. Zwierzę unosi pyszczek i rozgląda się, widzi krąg zielonych drzew, ubranych w szaty z igieł. Obraca się, goniąc swój mały, lisi ogonek; wiruje, jakby tańczyło, ale nie jest tego świadome. Upada na śnieg, zatapiając się w jego miękkości. Padające śnieżynki przyprószają białą sierść. Jest szaro i cicho, niebo zasnuwają chmury, drzewa milczą, nie porusza nimi żaden powiew wiatru.
      Lisiątko nie zauważa niskiej postaci, okrytej ciemnoszarym płaszczem. Przystanęła przy brzozie, opatulonej przez gęste igły świerku. Kontrastowała z nią, widać było dzielące ich różnice. Długo przygląda się małej, puszystej kulce, w końcu decyduje się na zrobienie kroku.
      Jeden, drugi… Śnieg cicho trzeszczy pod stopami, płaszcz faluje. Szczeniątko podnosi łepek, wygląda rozkosznie. Patrzy na małego chłopca swymi błękitnymi ślepkami, uszko się zgięło, łapki zastygły w górze. Szczeknęło cicho, jakby zadawało pytanie.
      Ktoś ty?
      Postać podchodzi bliżej, kuca przy zwierzątku. Ma te same błękitne oczy, lśniące ciekawością. Jasne, prawie białe włosy, wysuwają się spod kaptura. Nie porusza się, po prostu patrzy. Lisiątko nie rozumie, przekręca się na bok, a potem staje na małych, puszystych łapkach, przechyla łepek i znów wydaje z siebie ciche szczeknięcie.
      Kim jesteś?
      Chłopiec wyciąga przed siebie bladą dłoń. Szczenię z początku się lęka, więc palce zamarzają w bezruchu, zanim dotkną miękkiego futerka. Po chwili wsuwa się pod nie mały łepek. Na ustach chłopca nie pojawia się uśmiech, ale mimo to głaszcze stworzonko, drapie je za uchem, a ono cicho pomrukuje, dając znak aprobaty. Lśniące oczka przypominają koraliki, wpatrują się ufnie w dziecię. Postać znowu zastyga i tylko przygląda się lisiątku. Nie otwiera ust, ale i tak słychać słowa.
     Jestem twoim kłamstwem.
     Zwierzątko nie rozumie, więc chłopiec wstaje i podchodzi do drzewa, przy którym wcześniej stał, a potem wsuwa się w gęstwinę lasu. W jego głębi jest zbyt ciemno, by lisiątko odważyło się weń zapuścić. Zostaje na polanie zupełnie samo.
     Jeden krok w przód, następny w tył. Ruchy ułożone w dziwnym tańcu. Wiruje, obraca się, goni własny ogonek. Jest młode i chce się bawić, to zrozumiałe. Pląsa po śniegu, śnieżynki opadają na jego futerko. Jest zaślepione skrzącymi się kryształkami, które trzeszczą mu pod łapkami; nie zauważa, gdy po drugiej stronie polany staje niska postać w jasnym płaszczyku. Przez chwilę przygląda się zwierzęciu, zaciekawiona. Uśmiecha się delikatnie, dotyka opuszkami palców zmrożone policzki. Robi krok, drugi. Bose stopy stąpają delikatnie po zimnym puchu. Zatrzymuje się i tylko patrzy. Lisek odwraca się i zauważa osóbkę, w jego błękitnych ślepkach błyszczą iskierki radości.
     Ktoś ty?
     Podbiega do dziewczynki o ciemnych włosach, prawie czarnych. Ma to samo niebo w oczach, co zwierzątko. Klęka na oba kolana, a dłońmi o nie uderza, zachęca szczeniaka, aby podszedł bliżej. To podbiega i kładzie łapki na nogach dziecięcia, sapie wesoło. Patrzy, jakby zadawało nieme pytanie.
     Kim jesteś?
     Dziewczynka nie odpowiada, a jedynie wyciąga przed siebie dłoń, która po chwili zastyga w powietrzu. Zamyka oczy, jakby na coś czekała. Mija kilka chwil, a ona czuje miękkość futra na opuszkach palców. Uśmiecha się delikatnie, głaszcze łepek lisiątka. Drapie za uszkiem; ono kręci się i pomrukuje. Osóbka nie otwiera ust, ale i tak brzmią słowa.
     Jestem twoją prawdą.
     Nie rozumie niczego, ani jednego słowa. Nagle poczuło się bardzo senne. Przed oczy wypłynęła lekka mgiełka, zamykają się. Ziewnęło przeciągle. Dziewczynka wstała i odeszła, wkraczając w las. Nie obejrzała się, żeby ostatni raz spojrzeć na lisiątko. Po prostu zniknęła.
     Lisek błądzi po polanie, szuka dogodnego miejsca. Łapka unosi się i opada. Wszystkie cztery idą naprzód, potem zawracają. Kręci się, nie wie, gdzie się ułożyć. W końcu siada tam, gdzie stoi i kładzie się na zimnych kryształkach. Podkłada łapki pod łepek i zasypia, zmęczone zabawą i bieganiem po polanie. Jest wyczerpane.
     Otacza go zasłona snu, chroni, osłania. Wszystko ucichło, śnieg zatrzymał się, nie opadł na ziemię, zastygł w powietrzu. Uchyliło jedno ślepię i spostrzegło, że wszystko zamarło w bezruchu. Drzewa się nie kołyszą, śnieg nie pada, wiatr nie wieje. Uniosło główkę i rozejrzało się. Ptak zamarł w locie i wisi na niebie, jak zamrożony w czasie.
     Hau?
     Podniosło się na łapki. Coś zaiskrzyło w oddali, zalśniło wśród śniegów. Czyżby to woda? Podeszło bliżej, tym razem się nie cofnęło. Stanęło nad brzegiem małej, skutej lodem sadzawki. Mogłoby przysiąc, że wcześniej jej tu nie było. Skąd więc się wzięła? Lisiątko poczuło, jak lekki podmuch muska jego sierść, ogonek zadrżał.
     Czyjaś dłoń przesunęła po lodzie, odgarniając drobną warstwę śniegu. Teraz wszystko odbijało się w tafli lodu. Strach zakuł maleńkie serduszko. Czemu nie widziało swego odbicia? Coś tu było nie w porządku. Zamiast swego pyszczka, w sadzawce zobaczyło dwie twarze, ciemnowłosej dziewczynki i chłopca. Obejrzało się, stali nad nim i patrzyli. Zerknęło jeszcze raz, nic nie zobaczyło. Sadzawka zniknęła. Odwróciło się, żeby zapytać dzieciąt, co się dzieje, lecz nikogo nie ujrzało.
     Zostało samo na pustej polanie. Jedynie płatki śniegu znów padały z nieba, przyprószając białe futro…
Imloth (17:54)

8 kwietnia 2012

Zadanie - "Pierścień Czarnego Feniksa" Cz. VIII [Aldieb]

08 kwietnia 2012
Pisane na siłę, byleby wreszcie skończyć to opowiadanie. Nie czytałam, ale domyślam się, że do niczego. C:
———————
          Zaczerpnęłam gwałtownie tchu, otwierając z przerażeniem oczy i natychmiast tego pożałowałam. Ostre, białe światło zaatakowało mnie ze wszystkich stron, posyłając znów na posłanie. Położyłam się i zamknęłam oczy, jednocześnie zastanawiając się, gdzie się znalazłam. Ostatnim co pamiętałam był moment, kiedy znajdowałam się w ciemnym korytarzu, oświetlonym jedynie przez migoczące pochodnie…
          Toczyła się walka… Demon, ogromna czarna bestia. 
          Pióro… Prawie je miałam! 
          Ból. Żebra. Oko. Krew… 
          Gdzie ja jestem?!
          Poderwałam się jak oparzona. Moja klatka piersiowa podnosiła się i opadała pod ciężkim oddechem.  Rozejrzałam się zdenerwowana dokoła, szukając jakiegoś zagrożenia. Nic…
          Nie znajdowałam się już we wnętrzu Sanktuarium. Wylądowałam, jak mi się wydawało, na jego tyłach, skryta w nikłych zaroślach. Dookoła monstrualnej budowli znajdowała się fosa, upstrzona ostro zakończonymi skałami. 
          Na mojej wysokości kanał był dużo szerszy – z powodu znajdującej się na jego środku małej wysepki. Była gęsto obrośnięta iglakami, a z samego jej serca wyrastała nadgryziona przez czas kamienna wieża. Z kolei na niej, niewiadomym sposobem, rosło powyginane w upiorne kształty drzewo. Jego powykręcane, w bolesnych konwulsjach, konary były ogołocone z liści, dlatego bez większego problemu dostrzegłam na nim skupisko suchych gałęzi – olbrzymie gniazdo. A w nim zapewne ptak.
          I znów przed oczami przemknęły mi sceny z ostatnich wspomnień. Demon. Pióro… Pióro Czarnego Feniksa. Walka. Udało mi się go drasnąć i wtedy… Oko. Myślałam, że jest już stracona, jednakże nie, nadal widziałam. I kolejne ciosy… żebra. A mimo to, nic mnie nie bolało, byłam cała, w jednym kawałku. Ale… jak to możliwe?
          Wszystko mi się mieszało. Miałam mętlik w głowie. Nie rozumiałam tego co się stało. Wyszłam z krzaków, kierując swoje kroki ku wodzie. Stanęłam na brzegu i nachyliłam się nad taflą, spoglądając w swoje odbicie. Wyglądałam jak zwykle, może z tą różnicą, że moje futro było bardziej posklejane przez brud i kurz, a kosmyki sierści straciły swój dawny blask, tworząc poplątane kołtuny.
          Gwałtownie odskoczyłam do tyłu, kątem oka zauważając jakiś nagły ruch. W tym samym momencie z wody wystrzeliło jakieś stworzenie, kierując paszczę uzbrojoną w długie, haczykowate zęby, ku mojej twarzy. 
          Wpatrywałam się z szeroko otwartymi oczyma w to dziwne, węgorzowate stworzenie, które z mokrym plaskiem uderzyło o suchą, popękaną glebę. Łypnęło na mnie błękitnym, rybim ślepiem, po czym odepchnęło się od ziemi błoniastymi płetwami i zniknęło pod powierzchnią wody. 
          Wlepiłam zszokowane spojrzenie w kręgi rozchodzące się po ciemnej tafli kanału, po czym uniosłam wzrok na kamienną strażnicę. I jak ja miałam się tam dostać…?
          O. No tak. Przecież to takie proste. Wystarczy przelecieć…
          Zebrałam swoje cztery litery z ziemi i ponownie podeszłam do brzegu, tym razem uważając by nie zbliżać się zanadto. Trzeba było przyznać, że nie lubiłam korzystać z moich mocy… Głupi zwyczaj, którego zbyt uporczywie się trzymałam.
          Przymknęłam oczy i wciągnęła ze świstem powietrze przez nozdrza, „smakując” tutejszą aurę. Nie była ona przyjemna, ale było i tak lepiej niż we wnętrzu Sanktuarium. Poczułam jak moje futro zaczął nagle muskać delikatny wiatr. Zawirował wokół mnie, podrzucając luźne kosmyki włosów.
          Nagle moje łapy oderwały się od podłoża. Uniosłam powieki, a na moim pysku mimowolnie wyłonił się uśmiech. Byłam już metr nad powierzchnią… a teraz już dwa i nadal się wznosiłam. 
          Po krótkiej chwili, w ciągu której przypominałam sobie jak poruszać się bez twardej powierzchni pod sobą, znalazłam się po drugiej strony fosy, cała i bezpieczna. 
          Bez większych obaw zanurzyłam się w chłodny cień iglaków, porastających małą wysepkę. Nie natykając się na żadne problemy, dotarłam pod kamienny mur, co zaczęło wzbudzać moją podejrzliwość. Przez całą drogę nie natrafiłam na ani jedno żywe stworzenie. Żadnych ptaków, czy owadów. Cóż, pozostawało mieć nadzieję, że to nie był żaden zły znak…
          Czując jak ciążą mi łapy, zmusiłam się do przejścia przez ciemną dziurę, jaka pozostała po zgniłych, drewnianych odrzwiach, zanurzając się w zatęchły mrok baszty. Zimne macki ciemności przyjęły mnie ochoczo, a w moim umyśle rozbrzmiał dźwięk zamykanych za mną z hukiem wrót. 
          Unosząc pysk ku górze, skąd przez nikłe szczeliny wsiąkały strumienie światła, powoli wspinałam się po popękanych schodach. Nieraz musiałam przeskakiwać nad ogromnymi wyrwami w kamieniu, bądź też leżącymi na drodze przeszkodami. W końcu jednak po długiej wspinaczce udało mi się dotrzeć na najwyższe piętro. 
          Niestety na mojej drodze stanęła mi drabina. Przyglądałam jej się przez kilka dobrych minut, zastanawiając się nad rozwiązaniem. Wszystko by było proste, gdyby nie to, że na jej końcu trzeba było podważyć drewnianą klapę. Nie mogłam tego zrobić, pod postacią wilczycy, jednak…
          Transformacja trwała krótko, nie przebiegała ona tak jak u wilkołaków, ponieważ działała pod wpływem zaklęcia. Mimo wszystko, była ona bolesna, toteż wyprostowując się, już na dwóch kończynach, przeciągnęłam się z cichym jękiem, rozmasowując obolałe mięśnie. 
          Odgarnęłam ciemne pasma włosów z twarzy i chwyciłam rękoma szczeble drabinki. Podciągnęłam się i już po chwili byłam przy włazie. Wyposażony był w uchwyt, więc bez trudu uchyliłam klapę i ponownie wyjrzałam na światło dzienne.
          Pierwsze co zrobiłam, po wydostaniu się z wylotu, było dopadnięcie do  niskiego murku, ogradzającego brzegi strażnicy. Z ciekawością rozejrzałam się po okolicy, osłaniając oczy dłonią, od jaskrawego słońca. Tutejsza ziemia była wyschnięta, upstrzona gdzieniegdzie powykręcanymi, karłowatymi roślinami. Dalej rozpościerał się las, zapewne ten, w który się zagłębiłam jeszcze na początku mojej podróży. 
          Zamyślona, odwróciłam się, siadając na kamiennej barierze i powiodłam wzrokiem po chropowatym pniu drzewa. Korzenie przebiły się przez podłoże, oplatając wieżę ze wszystkich stron. 
          Mając za sobą lata praktyki sprawnie wdrapałam się po roślinie, wykorzystując nierówną powierzchnię kory. Zanurzyłam się w stercie patyków, rozpychając kujące gałązki na boki. Z trudem udało mi się przedrzeć przez tą zbitą masę, zarabiając przy okazji mnóstwo piekących zadrapań. 
          Kiedy udało mi się już swobodnie usiąść i wytrząsnąć z włosów wszystkie liście, poczułam jak na moje ręce występuje gęsia skórka. Zamarłam na chwilę, nie mogąc się pozbyć usilnego uczucia, że ktoś mnie obserwuje. Bardzo powoli uniosłam głowę, by moim oczom ukazał się ogromny, majestatyczny ptak. Przyglądał się mi, tymi swoimi małymi, bystrymi oczkami, sprawiając wrażenie, jakby zaciekawionego, ale jednocześnie zirytowanego obecnością intruza. W jego czarnych piórach, odbijały się ciepłe refleksy, nadając mu dostojny, wręcz królewski wygląd. 
          Wpatrywałam się w niego oniemiała, podziwiając szlachetne rysy i długi, zdobiony ogon. Zaczerpnęłam gwałtownie tchu, gdy nagle dostrzegłam na jego smukłej głowie, małe, samotne piórko, na którego powierzchni wyraźnie rysował się złocisty pierścień.
          Zrobiłam niemal świadomy wysiłek, wypuszczając ze świstem powietrze przez wargi. Nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów podniosłam się do pozycji stojącej, wciąż nie odrywając oczu od ptaka. Skłoniłam się mu, uginając nogi w kolanach, by w końcu przywitać się z tym niesamowitym stworzeniem jak należy.
          – Witaj, i proszę wybacz mi to nagłe wtargnięcie do Twojego domu. – Zaczęłam, spoglądając na niego przepraszająco. Otworzyłam usta, by kontynuować, jednakże zawahałam się, mając wrażenie, że smolistopióry mnie nie słucha.
          Uniósł drobną głowę, kierując spojrzenie ku błękitnym przestworzom, teraz zasnutych przez szarawe pasma chmur. Zaraz potem wydał z siebie przeszywający serce krzyk, rozpostarł potężne skrzydła, łomocząc nimi w powietrzu. Jedno z nich trafiło mnie w bok, posyłając w kąt gniazda. 
          Podpierając się nad przedramionach z cichym jękiem podniosłam głowę, by ujrzeć jak szlachetne zwierzę staje w płomieniach. Tańczące języki ognia pełzły w górę z zawrotną prędkością i już chwilę później objęły jego sylwetkę, zamykając się nad nim i pochłaniając w całości.
          Nim jeszcze zdążyłam ochłonąć ogień zaczął gasnąć, pozostawiając po sobie jedynie kupkę popiołu. Nie ufając swoim nogom, na czworakach podpełzłam do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą spokojnie siedziało rozwiązanie mojego zadania.
          Uniosłam drżącą rękę, opuszkami palców dotykając szarego pyłu, jednocześnie dostrzegając niewielkie poparzenia na skórze. Na krótką chwilę odwróciły one moją uwagę od stosu, a kiedy wróciłam do niego spojrzeniem, z wrażenia aż zabrakło mi tchu.
          Drobiny szarego proszku rozsypywały się na boki, ustępując miejsca malutkiej nieopierzonej główce. Pisklę wydało z siebie wysoki dźwięk, rozwierając szeroko dziób. Wyglądało na to, że jest najzwyczajniej w świecie głodne.
          Uśmiechnęłam się delikatnie do malca, podczas gdy w mojej głowie panował chaos. To było tak niewiarygodne, że aż sama nie byłam pewna, czy przypadkiem nie śnię. Byłam świadkiem narodzin feniksa!
          Westchnęłam ciężko, chcąc już się zbierać, gdy wtem dostrzegłam niewielkie, połyskujące piórko. Oczy mi rozbłysły i czując jak łomocze mi serce, powoli podeszłam do znaleziska. 
          Bardzo ostrożnie uniosłam w dłoniach swój mały skarb, szczerząc się przy tym jak głupia. Wyjęłam z kieszeni rzemyk i obwiązałam go dokoła Dutki, upewniając się przy tym, czy piórko nie wypadnie przy mocniejszym podmuchu. Gdy wszystko było gotowe, zawiesiłam rzemyk na szyi i odwróciłam się ponownie do ptaka.
          Kucnęłam przed nim, spoglądając mu prosto w oczy.
          – Dziękuję. – wyszeptałam, skłaniając przed maluchem głowę. – Miło mi było Cię poznać, feniksie.
          Mówiąc to, wyprostowałam się i w kilku krokach znalazłam się na brzegu gniazda. Spojrzałam za siebie, na Mroczne Sanktuarium, a po moim ciele przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Odwróciłam się szybko, kierując spojrzenie przed siebie, na fosę, puszczę i dalej, na horyzont, za którym znajdował się mój dom.
———–
edit: Raczej nikt tego nie przeczytał, i bardzo dobrze, bo poprawiłam to żałosne niewiadomoco, w związku z czym jest już tylko trochę beznadziejne. c

Zew przeszłości, cz. III [Kuo]

08 kwietnia 2012

   Wśród mroku pojawiła się jasna plama. Nieco szarawa, srebrzysta… rozmyta. Majaczyła pośród ciemności niczym duch. Zbliżała się, choć ie wykonywała żadnego ruchu… Czułam ją. W sobie. W swojej duszy.
   Gdy była dostatecznie blisko bym mogła jej dotknąć, przemówiła. Raczej bezpłciowy głos rozległ się we wnętrzu mojej głowy, rozbrzmiał w poturbowanym człowieczym ciele.
   – Co tu robisz…?
   Nie odpowiedziałam. Nie byłam pewna, dlaczego… Może to przez dziwne uczucie lewitacji, które mnie zdeprymowało, może głębia wypełniającego mój umysł głosu. Albo coś całkiem innego.
   Niespodziewanie spostrzegłam, że mara przybiera bardziej określone kształty. Rozpoznałam ludzką sylwetkę. Młodą dziewczynę. Jej mahoniowe, półdługie włosy zafalowały delikatnie, kiedy ukucnęła tuż przy mnie. Zauważyłam, że przedramiona miała obandażowane. Ujęła mój podbródek, bym na nią spojrzała. Niezwykle błękitne tęczówki hipnotyzowały. Dopiero po chwili moją uwagę przykuł ruch we włosach kobiety. Wilcze uszy…
   – Wracaj, Kuo – rzekła nieznajoma. – Wracaj, póki możesz.    Otworzyłam ślepia. Oślepiająca jasność sprawiła, iż na powrót jest zamknęłam. Gdy przywykłam do światła, dźwignęłam się na cztery łapy i rozejrzałam dookoła. Byłam w lesie. Czyżby tereny Stada Nocy? Niewykluczone.
   Powoli ruszyłam przed siebie. Czułam się, jakbym dopiero się obudziła i resztki dziwacznego snu nadal majaczyły pod moimi powiekami. Nagle zatrzymałam się gwałtownie. Coś było nie tak… bardzo nie tak. Stuliłam uszy, przyglądając się bacznie otoczeniu. Niebieskawe pnie drzew zlewały się z fioletowo-różowymi liśćmi; amarantowa trawa kołysała się na wietrze; niebo złocistej barwy wyglądało nieśmiało spomiędzy bujnych koron. Świat ukazany w negatywie.
  – Co do jasnej cholery się tutaj dzieje…? – mruknęłam. To nie Stado Nocy. To chyba nawet nie jest rzeczywistość, w której żyłam. Może to sen?
   Usłyszałam szelest za sobą. Natychmiast zwróciłam się w tamtym kierunku, gotowa do ataku. Obnażyłam kły. Z zarośli wyłoniło się dziwne, niepodobne do niczego zwierzę. Najpierw ujrzałam łeb: o końskim profilu, jednak z wilczymi uszyma i bystrymi dwiema parami paciorkowatych oczu. Gdy kreatura o smukłej, dość zwartej budowie ciała powoli wyszła z ukrycia, rzuciłam się nań z głuchym warkotem. Bestia bez wydania ani jednego dźwięku, odpowiedziała atakiem.
   Po zaledwie kilkuminutowej jatce, wylądowałam na ziemi, przyszpilona doń silnymi łapami z ostrymi jak brzytwa pazurami. Tuż przy moim pysku widniały dziesiątki kłów, które zaraz rozszarpią moje ciało na strzępy.
   – Czyś Ty zwariowała?! – huknął przybysz ku mojemu zdziwieniu. Ze zdumienia otworzyłam szerzej ślepia. – Co ja Ci zrobiłem, kobieto, żeś się na mnie tak rzuciła?
   Dziwadło zeszło ze mnie i zaczęło krążyć dookoła. Powoli wstałam, uważnie obserwując samca, który kontynuował:
   – Nie wiem… chomika Ci zjadłem? Rybkę? A może matkę? Naprawdę, nie mam pojęcia co Ci do łba strzeliło.
   – Ale ja… ja tylko… – zaczęłam, chcąc wszystko wytłumaczyć.
   – Daj spokój, nie masz z czego się tłumaczyć. – odparł, nagle zmieniając ton głosu na bardziej przyjazny. Przysiadł, a na jego pysku pojawił się nawet nikły uśmiech. – Możesz mi mówić Aredhel.
   Skinęłam łbem, nie wiedząc, co robić. Nie wydawał się groźny… wręcz pokojowo nastawiony. Lecz mogły to być tylko pozory.
   – Jestem Kuo…
   – Miło mi Cię poznać, Kuo. Co Cię tu sprowadza? Chyba jesteś nietutejsza, skoro tak agresywnie na mnie zareagowałaś.
   – Ja… tak, masz rację.
   – W takim razie chodź ze mną. – Aredhel podniósł się, patrząc na mnie wyczekująco. – Pokażę Ci najbliższą okolicę.
   Bez słowa ruszyłam za nim.
   Wpatrywałam się w ogień wesoło igrający pośród grubych polan niebieskawego drzewa. Na szczęście gorące języki były prawidłowego, ciepłego koloru, jak w moim świecie. Przynajmniej one… Lubiłam ogień. Wiązałam z nim wiele przyjemnych wspomnień.
   Przeniosłam wzrok kocich ślepi na towarzysza. Aredhel wyciągnął się przy ognisku, zachwycając się bijącym od niego ciepłem. Co chwilę dało się słyszeć ciche mrukniecie zadowolenia.
   Niewiele zdążyliśmy zwiedzić, mrok szybko nastał. Dowiedziałam się, że tutejsze dziwaczne kolory są spowodowane brakiem chlorofilu. Aredhel mówił, że kiedyś wszystko tętniło zielonym życiem. Ale z czasem, gdy  Słońce zgasło, rozpadło się, a jego okruchy stały się dodatkowymi sześcioma księżycami Ziemi, wszystko uległo zmianie. Ponoć jakiś stary smok… imieniem Laurtivele bodajże, twierdził, że pozostałości po Słońcu Galaktyki stały się radioaktywne i przez to chlorofil uległ mutacji, podobnie jak większość zwierząt. Sądził on także, że do Galaktyki przybyła nowa gwiazda, podobna do Słońca, gdyż zachowany został cykl dnia i nocy. I, faktycznie, na nieboskłonie pojawiała się jasna kula, i choć była ona zdecydowanie mniejsza od Słońca, to dawała tyle samo światła. Zapewne zmianę barwy nieba spowodowało inne światło wysyłane przez nowe ciało niebieskie.
   Poza tym, jeśli wierzyć Aredhelowi, świat zmarłych połączył się ze światem żywych. Niestety, przyczyny tego pozostały nieznane. Każdemu jednak wiadomo, że Śmierć od tego czasu, zwanego Syntezą, osobiście przechadza się po lesie i zbiera żniwa.
   – O czym myślisz? – zagaił Aredhel, wlepiając we mnie dwie pary ślepi.
   Wzruszyłam barkami.
   – O niczym.
   Uniosłam łeb, spoglądając na rozgwieżdżone niebo, niezmiennie czarne i piękne. Zauważając katem okaz błysk spadającej gwiazdy, przypomniało mi się owo światełko, za którym podążałam. To przez nie trafiłam w to dziwne miejsce. Nawet nie wiedziałam czym jest to intrygujące, uciekające przede mną Coś. Musiałam, po prostu musiałam to znaleźć. Obrałam to sobie za cel. Skoro to mnie tutaj przywiodło, to i dzięki temu stąd wyjdę.
   – Obserwowałem Cię. – rzekł cicho mój towarzysz. Posłałam mu roztargnione spojrzenie. – Gdy padał deszcz, Ty zmaterializowałaś się pośród drzew. Nie umiem tego inaczej określić… w pewnym momencie najzwyczajniej w świecie się pojawiłaś, powstałaś z wody.
   Gdy mówił, wszystko powróciło… ciemność, fala, rwący nurt. Ból rozrywający płuca. Wzdrygnęłam się. Jakim cudem przeżyłam? Co się wtedy stało? Nie miałam pojęcia.
   – Leżałaś nieprzytomna przez dwa dni. Myślałęm, ze już sienie obudzisz…
   – Byłam nieprzytomna przez dwa dni? – zdziwiłam się.
   – W sumie, to… prawie trzy.
   Nic nie pamiętałam. Nawet nic mi się nie śniło, nie miałam żadnych wizji, nocnych majaków bądź czegoś w tym stylu. Po prostu trzy dni wycięte z życiorysu. Wyrwane niczym kartki z wielkiej księgi życia.
   Uniosłam łeb, by spojrzeć na rozgwieżdżone niebo. Pozostało niezmiennie czarne i magiczne, takie, jakie znałam z życia prowadzonego w Stadzie Nocy. Dostrzegłszy kątem oka spadającą gwiazdę, wzdrygnęłam się lekko. Jej błysk przypomniał mi światełko, za którym podążałam. To przez nie tutaj trafiłam. I dzięki niemu mam nadzieję się stąd wydostać. Właśnie to obrałam sobie za cel – odnaleźć to coś za wszelką cenę.
   – Wiesz… – zaczęłam. – Chciałabym nieco się przespać. Pozwolisz…?
   – Ależ oczywiście. – odparł szybko, uśmiechając się. – Możemy porozmawiać jutro, o ile będziesz chciała.
   Odpowiedziałam mu nikłym grymasem, który miał przypominać uśmiech.
   – Dobranoc. – rzucił jeszcze Aredhel.
   Nie powiedziałam już nic więcej. Mimo zamkniętych oczu i spokojnego oddechu wcale nie spałam. Myślami błądziłam po Stadzie Nocy, goniłam tajemnicze światełko w ciemności, kontemplowałam otaczający mnie teraz świat.
   Nim spostrzegłam, wpadłam w objęcia Morfeusza.
  
Naphill Naomi (00:50)

4 kwietnia 2012

Alice, cz. 2 [Padma]

04 kwietnia 2012
Stoję przed lustrem w za dużej koszuli i bokserkach. Spoglądam na swoją zmęczoną twarz i wzdycham ciężko. Już drugi dzień spędzam przy telefonie i laptopie. Nie mam nawet siły i ochoty rozczesać swoich zakręconych włosów. Szukam informacji na temat zaginionej ale nic z tego. Jest szósta rano, patrze jeszcze raz w swoje odbicie i przemywam twarz zimną wodą. Ruszam w stronę pokoju i padam na łóżko. Chwytam w dłoń telefon.
- A co mi szkodzi? – pytam samą siebie i wykręcam numer Alice… ,,Abonament…,, słyszę i naciskam czerwoną słuchawkę. Przymykam oczy, coraz bardziej zdenerwowana po czym wykręcam drugi numer. Kiedy szykuję się do rozłączenia, słyszę sygnał. Telefon jest włączony. Robi mi się gorąco, trzymam komórkę przy uchu, jakbym chciała w nią wejść. Nikt nie odbiera, a gdy dzwonię kolejny raz numer jest już wyłączony. Zdenerwowana ciskam telefonem w podłogę i zakrywam oczy…
- Co tu się do cholery dzieje?! – spoglądam za okno. Nie wiem ile siedziałam wpatrzona w krajobraz za szybą, ale ocknęłam się dopiero, gdy zadzwonił telefon. Zerwałam się na równe nogi i odebrałam.
- Cześć! Padma słuchaj, tutaj Rose… Siedziałam sobie na face i Alice była online. – Czasami nie ogarniałam tego ich słownictwa. – To do niej napisałam nie i ona mi odpisała, że nic jej nie jest, że przeprasza, ale nie wiedziała, że taka zadyma się zrobi i że siedzi u Toma i pojechała tam dobrowolnie! Słuchaj to na pewno nie pisze ona! On na pewno ją zmusza! – dziewczyna miała zdenerwowany głos, a ja błam trochę zdziwiona. Nie znałam jej, ale stwierdziłam, że warto to sprawdzić.
- Dobra dzięki za wiadomość, zaraz to sprawdzę. – odłożyłam telefon i pobiegłam do laptopa. Szybko go otworzyłam i wchodząc na tego całego facebooka napisałam do Alice, która rzeczywiście była dostępna.
-,,Alice?,,
-,,wiem, martwiliście się przepraszam jestem u Toma, nie wywiózł mnie pojechałam z własnej woli,,
-,,Jeżeli do cholery jasnej to jesteś ty to włącz ten je*any telefon, odbierz i udowodnij ze nic ci nie jest !,,
-,,dobra dzwoń,,
Zadzwoniłam. Odebrała…
- Czy ty chcesz dostać wpierdol!?! – krzyknęłam.
- Od ciebie zawsze.. – powiedziała skruszonym głosem, chyba chciała załagodzić sprawę.
- Śmieszna próbujesz być!? Mnie to wcale nie bawi! …
- Wiem… Przepraszam…
Wiedziałam już, że na pewno jest bezpieczna, ale byłam strasznie zła. Pogadałam z nią jeszcze, dowiedziałam się, że nie wie czy wróci, czym zdenerwowała mnie jeszcze bardziej. Zakończyłam rozmowę krótkim ,,na razie,, i odłożyłam komórkę. Chwyciłam ją jeszcze na chwilę i napisałam do Billa ,,Będę trochę później,,. Ubrałam się szybko i w takim stanie wybiegłam z domu, przybrałam postać wilczą i wbiegłam w las, chciałam odreagować. Tylko odreagować..
Godzina 23:32. Wychodzę z jakiegoś pubu lekko podpita i ruszam przed siebie. Jestem tak daleko i idę tak okrężnymi drogami, że pod domem Billa znajduję się krótko przed godziną 1:00. Pukam i pukam, czekam.. Nikt nie otwiera. Naglę ktoś przypiera mnie do drzwi mieszkania i łapie za podbródek.
- Gdzieś ty była!?! – Zszokowana spojrzałam na napastnika, którym okazał się Bill.
- Trochę się pogubiłam. – Zakasłałam lekko. – Puść mnie… – nie spodziewałam się po nim takiej reakcji, nadal trzymał. – Powiedziałam puść mnie! – Odepchnęłam go z całych sił i złapałam delikatnie się za szyję. – Czym ty jesteś do cholery?! – spojrzałam na niego. Jasne było dla mnie, że nie człowiekiem, nie sprawił by mi tyle bólu. Naglę pojawił się przede mną i chwycił mocno za ręce.
- Myślisz, że tatuś by cię tak łatwo zostawił?! Serio?! – krzyknął mi w twarz, wyglądał jakby był w jakiejś furii.
- Nie chce cię więcej widzieć! – cała się trzęsę. Naglę czuję mocny ucisk chłopaka i staram się wyrwać. Jego dłonie mocno ściskają moje ręce. – Puść! To boli! – staram się go odepchnąć, ale nie mam siły. Patrze na niego, bulgocze coraz bardziej we mnie, mój wzrok staję się dziwny.
- Twoja wampirza siła nic tu nie da. – chłopak mówi to dosyć spokojnie i ciska mną w drzwi. Okropny ból przechodzi przez moje ciało. Do oczu napływają łzy. Smutek.. Żal… Gniew… Wszystkie te uczucia zlewają się w całość. Podnoszę głowę i patrze na rozwalone wejście.
- Nie podchodź do mnie… – szepczę i oglądam swoje ręce, widnieją na nich sine ślady od chwytu Bill’a. Słyszę jego kroki. – Nie podchodź! – Podnoszę się nagle i patrze prosto na chłopaka. Emocje, które mnie wypełniają aktywują nową zdolność i chłopak nagle zaczyna zwijać się z bólu. Patrzę jak cierpi i nie spuszczam z niego wzroku. Po poliku spływa łza. Nabrałam się.. Myślałam, że jest normalny. Nie mogłam… Zamknęłam oczy i jego jęki ustały. Oddychał głęboko, a ja powolnym krokiem wyminęłam go i wyszłam z domu.
- Padma… – wymruczał.
- Powiedziałam… Nie podchodź. – podciągnęłam nosem i otarłam polik. Szybkim krokiem ruszyłam przed siebie. Chce o tym zapomnieć… Ale nie mogę.
Podążam ciemnymi uliczkami miasta. Wiatr rozwiewa moje skręcone, czarne włosy i otula mokre policzki. Wpatrzona w chodnik idę przed siebie. Naglę ktoś trąca mnie w ramię, odwracam się, ale nikogo nie ma… Zmęczona decyduję się na powrót do domu i kiedy odwracam twarz stoi przede mną starsza kobieta.
- O tobie, dla ciebie.. – wyciąga dłoń i wręcza mi kartkę. Chwytam ją, ale nie bardzo wiem o co chodzi.
- Co to? – pytam staruszki, ale tej już nie ma… Spoglądam na kartkę i widzę rysunek:
http://angela-t.deviantart.com/gallery/?offset=24#/d2wbp4m
Szybkim ruchem odwracam się i rozglądam. Nikogo nie ma.
- Co jest?! – pytam nie wiem kogo. Patrze ponownie na obrazek… Zupełnie jakbym widziała siebie i… Niee.. Poczułam coś dziwnego w środku. Spojrzałam w niebo i przymknęłam oczy.
- Chyba jestem bardzo zmęczona.. – schowałam kartkę do torby wiszącej u boku i ruszyłam w las. Kiedy dotarłam do domu, nawet się nie rozebrałam.. Usiadłam na łóżko, spojrzałam ponownie na rysunek, przyglądałam mu się bardzo długo, aż po prostu zasnęłam… Wtulona w obrazek, jakby przez sen miał mi opowiedzieć co ma znaczyć..
The End.
__________________
Nie wiem czy się podoba, ale zawsze coś.
Padma (22:21)

Event: "Uchronić Stado przed Klątwą" IV (10.03.2012)

Event: „Uchronić Stado Przed Klątwą” IV (10.03.2012)


[~Szera] *Pociągnęła Syriusza za sobą, starając się go wyciągnąć z wody.* Dzięki Luu. Dzięki Seth. *Spojrzała na Niego. Na nadgarstku miała związany łańcuszek, który zdążył przeciąć skórę. Westchnęła cicho i spojrzała na szczeliny.* Chodźmy stąd.
[~Seth_] Luno, dasz radę iść?
[~Seth_] Bynajmniej nie wydaje mi się… *Szepnął.*
[MiladyWoe] *Z ziemi dookoła krateru wyłoniły się cztery szkielety. Podniosły ją*
[_Luna_] Nie. *Zadławiła się nagłym atakiem kaszlu i splunęła krwią na ziemię.*
[~Seru_] *Odgarnął włosy z oczu , wychodząc z wody. Spojrzał na Lusię i skrzywił się lekko.* Może Cię ponieść?
[MiladyWoe] *Spojrzała na nie i zaczęła się śmiać. Śmiać się szaleńczo i gorzko zarazem* Tak. Pomściłam Cię. *Krzyknęła w niebo i znów wybuchła śmiechem.*
[~Seth_] *Podniósł ją delikatnie, trzymając na rękach powiódł za resztą, czując jej krew na korpusie.* Byłaś… Dzielna, Luno.
[~Akai_] *Cofnęła się widząc szkielety, wyszła z krateru i spojrzała na Lunę, mokrego Syriusza i resztę.*
[~Seru_] No cóż.. Tak też można. *Wzruszył ramionami, łapiąc za swoje rzeczy.*
[~Szera] Pospieszmy się. *Spojrzała na Syriusza.*
[_Luna_] Tyle razy mówiłam Ci, żebyś nie mówił do mnie pełnym imieniem. *Odpowiedziała słabo, siląc się na złośliwy ton.* Jasu, złap mojego konika…
[~Seth_] Mam się uśmiechnąć?
[_Luna_] Masz nie mówić pełnym imieniem.
[~Seth_] Szero? Czy jesteśmy Ci potrzebni? Ona chyba nie ma już sił…
[MiladyWoe] *Opierając się o szkielety wstała i wolnym krokiem podeszła ku grupie. Jej sierść była przypalona i zmierzwiona, jej wzrok obłąkany, na twarzy widniał szaleńczy uśmiech. Stając jednak przed grupą zaczesała sierść łapą, zamknęła pysk i uśmiechnęła się przymilnie, jej oczy stały się łagodne.*
[~Seru_] *Przeniósł wzrok na klacz, zbliżając się do niej powoli i łapiąc ją tak, by móc ją prowadzić obok reszty.*
[~Seth_] Szero…?
[~Akai_] *Podeszła do nich i dotknęła ramienia Lu.*
[~Szera] *Wyszła ostatnia i zatrzymała się, spoglądając na jaskinię. Otarła rękę o nogawkę, zostawiając czerwony ślad. Owinęła dłoń bluzą i spojrzała na Niego.* Nie. Zabierz Ją do domu, jeżeli możesz.
[_Luna_] *Uśmiechnęła się blado do Akai* Wszystko w porządku. Szer. Chodźmy do Głazu. Wszyscy. Ja też. Dam radę.
[~Seth_] Hm.
[_Luna_] Znasz drogę? *spojrzała na dziewczynę*
[MiladyWoe] *Spojrzała na resztę, uśmiechnęła się i miłym acz drżącym głosem powiedziała.* Przepraszam .
[~Szera] *Przytaknęła.* Znam. Macie pozostałe klucze?
[~Seth_] Uwieram Ci chyba kark, Luno…? To znaczy, Lu. Uwieram?
[_Luna_] I znowu przeprasza. *Machnęła nogami i spojrzała na Jane* Nie przepraszaj, przestań w końcu przepraszać, bo nic się nie stało. *Chwilowy atak złości dodał jej odrobinę sił, jednak po chwili posłała Jane lekki uśmiech.*
[~Akai_] *Zakaszlała.* Seth weźmiesz Lu na grzbiet Chandry?
[_Luna_] Postaw mnie. Nic mi nie jest.
[~Seth_] *Opuścił ją, trzymała się na chwiejnych nogach.* Jesteś pewna?
[_Luna_] Tak, jestem pewna. *Faktycznie stała bardzo niepewnie, chwiejnie, szamanka oparła się o bok karej i uśmiechnęła się do Jasa.*
[MiladyWoe] *Szkielet podszedł i wyciągnął ze swojej klatki piersiowej dwa pozostałe amulety.*
[JustFollowMe] <Przekrzywiła głowę. Chabrowa grzywka przysłoniła lekko oczy. Samica machnęła ogonem i wstała. Chwilę jeszcze popatrzyła na znajome postaci. Tak znajome, a tak.. tak mało znane. Granatowe oczy pociemniały lekko w pewnego rodzaju smutku. Ruszyła więc między drzewa, odchodząc daleko, jak najdalej. >
[~Seru_] *Podszedł z Chandrą do Lusi.*
[~Szera] *Wyciągnęła do Niego dłoń.*
[MiladyWoe] *Uśmiechnęła się obserwując szkielet.* Jak to się wszystko toczy… *Szkielet podał amulety Szerze.*
[~Szera] Dziękuję. *Chwyciła klucze i spojrzała na resztę. Opuściła nogawki spodni i wyprostowała się.* Ruszamy?
 [~Seth_] Nienawidzę Cię, Lu. Jesteś dla mnie zbyt uparta. *Uśmiechnął się.*
[_Luna_] Dzięki za szczerość, Set. A ja nie wiem. I tak mam ochotę wbić Ci tą strzałę w… W dupę. *Zaśmiała się ochryple.*
[MiladyWoe] Tak. *Zebrała energię, jednak nie dała rady przemienić się w konia.*
[_Luna_] Ruszajmy. *wgramoliła się niezgrabnie na grzbiet klaczy i spojrzała na Jane* Wszystko w porządku?
[MiladyWoe] Tak, ja myślę, że po prostu pójdę. Dosyć mam już tego latania *Posłała niewesoły uśmiech reszcie.*
[~Seth_] Szero?
[_Luna_] No to ruszajmy. Szer, prowadź.
[MiladyWoe] Więc… idziemy?
[~Szera] *Skinęła lekko głową i ruszyła spokojnie przed siebie.*
[~Seth_] Czy bezpiecznie jest trzymać wszystkie klucze u jednej osoby?
[_Luna_] *Przekłusowała barko blisko Seta, niemalże zderzając się z nim, a klacz o mało co nie nadepnęła mu na stopę.*
[MiladyWoe] Osobno klucze są bezwartościowe… Wszystko albo nic.
[~Seth_] A razem są łatwym łupem.
[MiladyWoe] Strata jednego klucza załatwia sprawę.
[_Luna_] Nie sądzę, żeby były komuś potrzebne.
[~Szera] Nawet jak ukradną jeden to tak jak powiedziała Jadne, są bez większej wartości.
[~Seth_] Nam są…
[MiladyWoe] Coś Sanetille się nie odzywa.
[_Luna_] Jest niezadowolona, z naszych powodzeń.
[_Luna_] Ruszajmy.
[~Szera] Mówiła, że będzie obserwować.
[~Szera] *Westchnęła cicho, wspinając się na górkę. Postanowiła iść skrótem.*
[~Seth_] Trzymasz się, Lu?
[MiladyWoe] Ja, spróbuje. *Znów zebrała energię i znów nie udało jej zamienić się w klacz*
[_Luna_] Tak, trzymam się. *ruszyła stępa za Szerą, obejrzała się za resztą*
[MiladyWoe] *Zatrzymała się i zjadła w całości rubin. Oczy rozbłysły jej energią i ruszyła dalej.*
[_Luna_] Wszyscy są? Ooops. *Zachwiała się na grzbiecie Chandry, kiedy ta ruszyła żwawiej pod górkę, jednak utrzymała się.*
[MiladyWoe] *Zamieniła się w konia.* Luno, nie chciałbyś bardziej pewnego wierzchowca? *Zatoczyła się, zapomniała o ametyście.*
[~Szera] *Wycisnęła dół koszulki. Ściółka wbijała jej się w bose stopy, a wbijający się nadal łańcuszek drażnił. Skręciła lekko, nie parząc gdzie idzie.*
[_Luna_] Bez urazy, ale nie znam pewniejszego wierzchowca, nad moją Chandrę. Wprawdzie sprawia trochę kłopotów, ale w gruncie rzeczy jest posłuszna. *Uśmiechnęła się i poklepała klacz po szyi.*
[MiladyWoe] *znów się zatoczyła* Dobrze, chyba rozumiem *Uśmiechnęła się nikle.*
[_Luna_] Na pewno wszystko ok? Dasz radę iść?
[MiladyWoe] Tak, wszystko w porządku. * Przymrużyła oczy.*
 [~Seth_] Pochwalę wam się, nauczyłem się szermierki. *Spojrzał na przepasany na biodrze miecz, jelec miał kształt głowy konia, w którym bezpiecznie chowa się dłoń, a ostrze wyrastało z jego czoła jak róg u jednorożca.*
[_Luna_] Ładna broń, Set.
[~Seth_] Dziękuję, Lu.
[MiladyWoe] *Szkielety wciąż otaczały ją i upewniały się, że nie upadnie. Ich umysły były wciąż tak samo bystre.*
[_Luna_] *Kara klacz bryknęła niesfornie, a dziewczyna chcąc utrzymać równowagę chwyciła się mocno jej szyi.* Głupiaś. Niszczysz wszelkie pozory swojej dostojności.
[~Szera] *Wyszli z Lasu Śmierci.*
[~Seth_] Amortyzuje Cię, Lu. Bynajmniej z tej strony.
[MiladyWoe] *Zaczęła jechać z drugiej strony, zatoczyła się.* Jestem.
[_Luna_] Poczekajcie chwilę. *Trąciła boki klaczy łydkami, a ta podkłusowała do jednego z ostatnich drzew, dziewczyna przyłożyła doń rękę, między korą a skórą pojawiły się drobne, pół przejrzyste niteczki.*
[~Szera] *Przystanęła i rozejrzała się. Po chwili odbiła w bok, kierując się w stronę zagajnika. Czuła, jak amulety ciążą w dłoni.*
[~Seth_] Tu was zostawiam. Powodzenia.
[_Luna_] Va fail, Seth.
[MiladyWoe] Co mamy dalej zrobić z tymi amuletami?
[~Szera] Umieścić w sercu stada. Chodzi o skałę z zagajnika.
[_Luna_] *Zbyt zachłannie zaczerpnęła energii, wygłosiła nieme przeprosiny dla drzewa i przytknęła dłoń do swojego nosa, w obawie, że zaraz może polecieć zeń krew.* Szer, jak widzisz sytuacje? Widzisz głaz? Co robimy?
[~Szera] Głaz jest tam. *Wskazała przed siebie. W oddali majaczył zagajnik. Wybijające się wysoko drzewa i ściany ziemi odcinały się od otoczenia.*
[MiladyWoe] *Przyśpieszyła kroku i wybiła się przed grupę, jednak potknęła się i upadła. Szkielety doskoczyły do niej i pomogły jej wstać.*
[~Szera] *Przystanęła przy Niej.* Wszystko dobrze?
[MiladyWoe] Jestem, pi-pijana mocą… Przez ten Rubin. *Zatoczyła się.*
[~Szera] *Zerknęła na Lunę.* Idziemy wszyscy?
[Sky_Breathe] Przymknęła popielate ślepia, skryta w cieniu młodych roślin okalających zagajnik. Zerknęła w stronę postaci dążących najwyraźniej w jej kierunku. Oblizała pysk i przechyliła nieznacznie mordę, zupełnie nie przywykła do tak licznej gromady tutaj.
[_Luna_] Mogę Cię trochę odciążyć. Nie narzekam na nadmiar mocy…
[MiladyWoe] Tak. *Skupiła się i w kierunku Luny wyleciała ukierunkowana fala ciepła.*
[~Szera] *Uśmiechnęła się lekko i odwróciła w stronę zagajnika. Zmrużyła lekko oczy.*
[MiladyWoe] Poczekajcie. Za dobrze nam idzie. *Uśmiechnęła się ironicznie.*
[_Luna_] *Rozprostowała zdrętwiałe palce i przymknęła oczy na moment.* Nie kracz. Po prostu chodźmy. Zobaczymy co będzie dalej.
[MiladyWoe] *Zmrużyła oczy, a szkielety z wyciągniętymi rapierami zaczęły przeszukiwać zagajnik.*
[~Szera] *Poznała sylwetkę. Już raz Ją widziała. Ruszyła dalej.*
[_Luna_] Szer, nie jesteś zmęczona? Może wsiądziesz za mnie?
[~Szera] *Zerknęła na dziewczynę i uśmiechnęła się delikatnie.* Dam radę Luu. Ale dziękuję. Lepiej odpoczywaj.
[Sky_Breathe] Miarowe uderzanie jej pręgowanego ogona wzbijało kurz. Opuściła korpus na przednich łapach, kocie ślepia wbijając w przybyszy. Łopatki wyraźnie zarysowały się pod jej futrem.
[_Luna_] Chandra uniesie nas dwie.
[~Szera] *Ruszyła koło boku klaczy, czując lekkie pieczenie symbolu na łopatce.* Dziękuję za chęci Luu.
[MiladyWoe] *Szkielety stanęły plecami do siebie i przyjęły pozycję obronną.*
[_Luna_] Pospieszmy się.
[~Szera] Idziemy wszyscy? *Ponowiła pytanie, zerkając na Lunę.*
[_Luna_] Ja idę. Kto chce niech nam towarzyszy.
[MiladyWoe] Ja idę *I ruszyła, a szkielety szybko ją otoczyły.*
[~Szera] *Skinęła lekko głową. Zaczęła przedzierać się pomiędzy pniami drzew.*
[Sky_Breathe] Postawiła uszy i cofnęła się kilka kroków, gdy jej ślepia wielkości spodków śledziły poczynania szkieletów. Dogłębnie urażona ich niedbałym stosunkiem do ukochanego lasu wydała z siebie krótki pomruk i wycofała się, zupełnie niknąc w mroku. Przemknęła w głąb zagajnika, przy swojej ulubionej skale. Jedynej.
[MiladyWoe] Przydałoby się ciężkie wsparcie. *Wyszeptała jak przez sen. Szkielety opacznie zrozumiały majaczenie i rozbiegły się jakby w poszukiwaniu czegoś.*
[~Szera] *Wdrapała się po ziemnej skale i zatrzymała się, zerkając w dół. Wspinaczka nie była łatwa. Parę razy zjeżdżała na sam dół. Westchnęła cicho i otarła czoło dłonią.* To ta skała.
[_Luna_] I co dalej? *Utkwiła spojrzenie w głazie.*
[MiladyWoe] *Wystawiła skrzydła i pomogła sobie nimi przy wspinaczce.*
[_Luna_] Gdy klucze trzy znajdziecie, Każdy z osobna niewarty w zimnym mroku, Tam, gdzie serca Waszego Stada kwiecie, Elementy zespolicie wedle pór roku.
[MiladyWoe] Chwileczkę. *Zaczęła rozumować logicznie.*
[~Szera] Musimy umieścić w niej klucze. *Westchnęła cicho.* Wedle pór roku… Może chodzi o kolory? *Spojrzała na Lunę.*
[_Luna_] Trzy klucze. I cztery pory roku.
[MiladyWoe] Amulet znaleziony w wodzie *Wzdrygnęła się.* odpowiada chyba zimie, w górach jesieni, w drzewie wiosnę, chyba. Więc zaczynamy od jesieni, potem zima, potem wiosna.
[_Luna_] Myślę, że raczej góry mogłyby oznaczać już prędzej zimę, nie wiem czemu, ale tak mi się kojarzy.
[MiladyWoe] Lata nie ma.
[~Szera] Czy w górach, nie powinien odpowiadać zimie?
[~Akai_] *Przyglądała się im.* W takim razie ten w wodzie jesieni.
[MiladyWoe] Ale góry były jałowe, bez śniegu jak jesień.
[~Akai_] Ale woda teren podmokły.
[_Luna_] Też prawda.
[~Akai_] Błoto -jesień.
[_Luna_] Idąc tym tropem, można powiedzieć, że woda daje ukojenie w upały, czyli lato…
[MiladyWoe] Rzekłabym *Wzdrygnęła się.* Dużo wody – znaczy śnieg… chociaż może jesień w Anglii?
[~Szera] *Zerknęła na zawinięte klucze, zastanawiając się nad czymś. Przekręciła lekko głowę.*
[MiladyWoe] *Dziwnie zareagowała na własne słowo, Anglia.*
[_Luna_] Jak właściwie wyglądają klucze? Nie miałam okazji się im przyjrzeć. Jakie mają kolory?
[MiladyWoe] Jeśli są trzy miejsca na klucze, mamy sześć możliwości.
[Sky_Breathe] Kiedy zauważyła, że wycieczkowicze znaleźli się na owej skale, wydała z siebie tylko kolejny pomruk i znając dobrze przetarte kamienie kilkoma susami, zwinnie manewrując masywnym cielskiem, znalazła się na ścianie usypanej z ziemi. Kiedy stała już naprzeciw, skierowała w ich stronę wymowne spojrzenie.
[MiladyWoe] *Zaczęła płonąć, choć nie do końca kontrolowała płomienie.*
[~Szera] *Oplotła dłoń bluzą, chowając klucze. Wbiła spojrzenie w postać.*
[MiladyWoe] *Użyła swego głębokiego, majestatycznego, władczego tonu.* Kim jesteś? Czego od nas chcesz? *Jej głos lekko drżał.*
[~Akai_] *Przybliżyła się do Milady i wyszeptała ciche słowa.*
[MiladyWoe] *W tym momencie na dole skały pojawiły się cztery szkielety. Za każdym stał zwykły nagi szkielet i trzymał po trzy staromodne, XVII wieczne muszkiety. Przyjrzała się z zaciekawieniem* Ciężki sprzęt, hę?
[~Szera] Jane. Spokojnie.
[Sky_Breathe] Uniosła wargi, ukazując białe kły w niemej odpowiedzi. Spojrzała w stronę Millady. Zeszła znów na łapach, spoglądając w ich stronę z dołu, niby gotowa do skoku. Sierść na jej karku stanęła dęba. Wymachiwała miarowo ogonem, wcale nie mając zamiaru dzielić się z obcymi swoją kryjówką, która była już o krok od nich.
[~Szera] Spokojnie. *Westchnęła cicho.* Nie chcemy naruszać tego miejsca.
[MiladyWoe] *Powoli płomienie zaczęły przybierać na sile. Skrzydła wyrosły, łuski się uwidoczniły, postawa stała się bardziej „gadzia”.*
[Sky_Breathe] Władczy ton stanowczo nie wskazywał na pokojowe zamiary. Obejrzała się, dostrzegając na dokładkę dziwne uzbrojone stworzenia. Zatrzymała wzrok na Szerze, później przykuł go jednak huk płomieni, rozlegający się wokół Millady.
[~Akai_] Milady, Szera chyba chce żebyś zgasła.
[MiladyWoe] *Płomienie przygasły.* Ja… przepraszam…  *Upadła na kolana.*
[~Szera] *Patrzyła spokojnie na postać.* Rozumiesz co mówię, prawda?
[_Luna_] *Zaśmiała się słysząc słowa Akai, wiedziała, że to zupełnie nie odpowiedni moment na to, ale zaniosła się głupim śmiechem.*
[MiladyWoe] *Szkielety zaskoczone nagłym hałasem chwyciły po pierwszym muszkiecie.*
[~Akai_] *Jej ręce były chłodne, złapała ją za ramiona. * Nic się nie stało. *Uśmiechnęła się, słysząc śmiech Lu.*
[MiladyWoe] *Wstała, jej oczy były spokojne, uśmiechnęła się ciepło.*
[_Luna_] Dobra. Już jestem spokojna. *Trąciła Chandrę łydkami i zbliżyła się delikatnie do postaci na głazie.* Nie naruszymy tego miejsca… *Powtórzyła słowa Szery.*
[MiladyWoe] Czy – czy chcesz z nami porozmawiać? *Rzekła w las. Była spokojna, opanowana.*
[~Szera] *Patrzyła na Nią spokojnie.* Nie chcemy nic zrobić. Jedynie potrzebna nam jest skała, aby ściągnąć urok z tych terenów. Jeżeli nam się nie uda, przepadnie i to miejsce.
[MiladyWoe] *Jej głos był miły, głęboki i uwodzicielski.* Czy nie cieszy Cię życie otaczające twe siedlisko?
[Sky_Breathe] Zupełnie zbita z tropu wbiła pełne konsternacji spojrzenie w Woe. Później zerknęła w stronę zanoszącej się śmiechem Luny. Nie rozumiała już zupełnie nic. Lepka cisza unosząca się wokół niej mimo wszystkich dźwięków jak zawsze ograniczała jej możliwości rozumowania. Przez to też nie dała się uwieść Woe, poza tym – z całym szacunkiem – nie kręciły jej gady. Widząc nad sobą natłok nieznajomych, najwyraźniej zwracających się do niej, cofnęła się o krok.
[~Szera] *Usiadła.*
[~Akai_] *Usiadła po turecku i spojrzała na cofającą się o krok postać.*
[~Szera] Nie mówisz, co? *Uśmiechnęła się lekko.*
[MiladyWoe] Więc? Możemy tylko zamieścić trzy klucze, i wszyscy będą szczęśliwi? *Na znak pokoju odwołuje cztery szkielety, wraz z ich sługami, z powrotem do ziemi.*
[Sky_Breathe] Na krótko przeniosła wzrok na Szerę. Nie chcąc patrzeć na nią z góry również usiadła, idąc w ślady dwójki.
[_Luna_] *Dziewczyna westchnęła i zmusiła karą klacz do cofnięcia się o kilka kroków.*
[~Szera] Potrzebna nam pomoc, wiesz? Nigdy Cię tu nie spotkałam, jednak widzę, że mieszkasz tutaj. *Spojrzała na skałę.* Znasz to miejsce, prawda?
[MiladyWoe] *Myśląc, że to jakiś pokojowy rytuał, również przysiadła.* Wiesz może, czy jakieś elementy tego głazu reprezentują pory roku, lub może żywioły? *Zwróciła się do Sky.*
[~Szera] *Spojrzała na Nią.* Skoro nie mówisz… *Wyciągnęła powoli rękę i zaczęła pisać palcem po ziemi.* To może i nie słyszysz. Zatem zostaje tylko napisać.
[MiladyWoe] Kiedy ta zaczęła kreślić znaki na podłożu, uniosła masywne cielsko i podeszła kilka kroków, by zerknąć w stronę jej tworu. Skinęła pyskiem, unosząc wzrok. *
[_Luna_] *Stworzyła mizerną świecącą kulkę na dłoni i wypuściła ją między nie, a nieznajomą postać oświetlając miejsce w którym Szera pisała.*
[~Szera] *Gdy skończyła cofnęła dłoń i odsunęła się, pozostając w pozycji siedzącej. Spojrzała na postać.*
[MiladyWoe] *Zaczęła szeptać do Sky w tym samym języku, języku emocji, w którym szeptała do Chandry*
[~Szera] *Wysunęła dłoń kreśląc ‚Pomożesz nam?’*
[MiladyWoe] *Zapytała o to samo. Przekazała strach związany z grupą, nadzieję związaną z rozmówczynią i ulgę związaną z całym lasem.*
[~Akai_] Zaraz nie będzie wiedziała kogo słuchać i z kim rozmawiać. * Powiedziała cicho.*
[Sky_Breathe] Zastrzygła półokrągłym uchem, czując dziwne słowa głęboko wewnątrz siebie. Nie znała tego uczucia, a nie miała nastroju na poznawanie. Wyczytała pytanie i wbiła wzrok głęboko w oczy nęcącej ją niedawno gadzicy. Jej nieme pytanie zastygło między kotką i znawczynią języka milczenia.
[MiladyWoe] Zapytała co ma robić. *Rzekła nieco zmienionym tonem.* Ona nas zapytała. *Wskazała na Sky.*
[~Szera] Rozumiem. *Wyciągnęła rękę i nabazgrała wytłumaczenie, odnoście kluczy. Nie wiedziała dlaczego, ale ufała tej istocie.*
[~Szera] *’Na stado została rzucona klątwa. jesteśmy w posiadaniu trzech kluczy, które musimy umieścić w skale, zgodnie z porami roku. Są trzy, więc głaz musi oznaczać czwartą.’*
[MiladyWoe] Zabroniła nam, dotykać skały – chyba.
[MiladyWoe] „Nie dotykajcie skały. Od kiedy przyszedł czarny potwór o śliskim ogonie i ostrych kłach, od kiedy zatopił w niej złoty klucz, nie jest dobrą skałą.”
[MiladyWoe] Albo ten złoty klucz jest czwarty?
[MiladyWoe]*Zwróciła się do grupy* Znam jeden sposób na pozbycie się zarazy, jakiejkolwiek.
[Sky_Breathe] Powiodła wzrokiem po sylwetce Szery, szukając owych kluczy. Wbiła znów wzrok w Millady.
[~Szera] *Po chwili dopisała coś jeszcze. ‚Mieszkasz tu, więc znasz to miejsce. Wydajesz się wyczuwać różne rzeczy. Pomogłabyś nam?’*
[MiladyWoe] „Skała potrafi mówić, masz rację. Ale nie podchodźcie do niej wszyscy, proszę.”
[~Szera] *’Zgoda. Jednak mogłaby iść z Tobą jedna osoba?’*
[MiladyWoe] *Przekazuje emocje – zło związane ze skałą, ogień związany z nią samą i czystość, znów związaną ze skałą, a na koniec pytanie.*
[MiladyWoe] „Tylko nie wszyscy. I bez tych.. agresywnych zwłok.” *Prośba.*
[~Szera] *’Dobrze. Wybierz osobę.’*
[Sky_Breathe] Z Szery przeniosła wzrok na Lunę, czując, że to ona powinna podejść. Później spojrzała tylko na Millady i ruszyła przed siebie, po przetartym szlaku muru ziemi.
[MiladyWoe] Poprosiła nas, abyśmy wybrali sami. Więc? Kto na ochotnika? *Uśmiechnęła się mrocznie.*
[~Szera] *’Jesteś pewna?’*
[~Akai_] Kto pójdzie zamiast Luny ?
[MiladyWoe] Ktoś, kto oczyści skałę.
[~Szera] Akai? *Spojrzała na Nią.*
[~Akai_] *Kiwnęła głową na znak zgody.*
[~Szera] *’Mogę być ja i Akai?’ Wskazała na dziewczynę.*
[~Szera] Jane, stanęłabyś na czatach, jeżeli zgodzi się na ten układ? *Spojrzała na Nią.*
[MiladyWoe] *Westchnęła * Tak.
[Sky_Breathe] Wyczytała jedynie „Mogę być” i skinęła pyskiem, w gruncie rzeczy było jej to obojętne. Jeżeli skała zabije, zabije. A jej milcząca, podobnie jak kotka, przyjaciółka miewała różne humory po odwiedzinach demonicy. Przemknęła po zwałach ziemi i obejrzała się po nich, stojąc już na dole.
[MiladyWoe] Więc, komu w drogę temu jadeit.
[~Akai_] *Podeszła do Szery i spojrzała na Milady.*
[MiladyWoe] Proszę *spojrzała jej w oczy ze wdzięcznością.* Mów mi Jane.
[~Szera] *Spojrzała na Akai i ruszyła za kotką.*
[~Akai_] *Zmieniła się w lisice i kiwnęła głową.* Dobrze, Jane
[~Akai_] *Podbiegła do Szery i zrównała się z nią.*
[~Szera] *Trzymała się za kotką, idąc spokojnie. Jej spojrzenie wbite było w skałę.*
[MiladyWoe] Zgodziła się, na to aby szły dwie osoby.
[~Akai_] *Przechwyciła spojrzenie Szery i zwróciła fioletowe oczy na skałę, drgnęła delikatnie, ale za chwilę na jej małe ciało spłynął kompletny spokój.*
[Sky_Breathe] Ciepło, bijące od skały dało jej się we znaki już po kilku krokach. Emanowała ona intensywną, ciemną mocą. Oparła o nią przednie łapy i polizała delikatnie jej wierzch. Zamruczała lubieżnie, by zerknąć w stronę klucza, zatopionego w kamieniu, niby w bursztynie.
[MiladyWoe] *Spojrzała smutno na skałę.*
[~Szera] *Zatrzymała się w bezpiecznej odległości.*
[~Akai_] *Machnęła ogonem.* Co będziemy musiały zrobić, Szero ?
[Sky_Breathe] Przeklęła w duchu z niemocy, spojrzała jedynie wymownie w stronę Szery, oczekując od niej poleceń.
[~Szera] *Przykucnęła i rozwinęła bluzę. W ręku zaciskała dwa amulety, a trzeci wisior oplatał poranioną rękę. Rozwinęła go i ułożyła trzy elementy na dłoniach. Spojrzała na kotkę.* Jesteśmy tu, aby w razie czego pilnować kluczy.

[…] – (Niestety fragment został urwany, z powodów niezależnych od Szery, która kopiowała końcową część tekstu)
[Sky_Breathe] Skuliła się w sobie, gdy poczuła dreszcz oddechu zimnej przyjaciółki. Kierowana dziwnym zewem wzięła delikatnie jeden z kluczy do mordy, poczuła na języku drobinki ziemi. Odwróciła się w stronę szarej, chropowatej powierzchni i ujrzała tam trzy wgłębienia obok wtopionego klucza.
[Sky_Breathe] Prychnęła cicho, przekonana, że wcześniej ich tam nie było. Trzy, trzy wgłębienia. Obróciła się przez ramię, światło księżyca odbiło się od jej ślepi. Spojrzała w stronę Akai, z wyraźnym pytaniem malującym się na obliczu.
[~Akai_] *Wyprostowała się i podeszła do Sky.*
[MiladyWoe] *Wysunęła skrzydła, i zaczęła krążyć nad nimi, by lepiej patrolować okolicę.*
[~Akai_] *Wysunęła dłoń w jej stronę.*
[Sky_Breathe] Położyła na tej dłoni ściskany w pysku przedmiot. Były trzy. Potrzebowała objaśnienia, jakiegokolwiek.
[MiladyWoe] *Wylądowała w pobliżu, jednak wciąż poza skałą.* Spróbuj okrągły, zielony amulet po lewej, mokry po prawej.
[~Akai_] *Spojrzała na okrągły amulet leżący na jej dłoni , podeszła jeszcze bliżej do skały , wzięła zielony przedmiot i powoli wkładała go do otworu w skale.*
[MiladyWoe] A ostatni w środku.
[MiladyWoe] *Przymyka oczy i nieświadomie okrywa się skrzydłami w geście ochrony.*
[~Akai_] *Spojrzała na wodny amulet i włożyła go po prawej stronie , teraz tylko jedno miejsce w skale zostało wolne.*
[Sky_Breathe] Pokręciła pyskiem i zatrzymała się przed Akai, powstrzymując ją. Mokry, nie.
[MiladyWoe] *Zacisnęła mocniej szczęki, nie ufała swojej radzie.*
[~Akai_] *Cofnęła rękę i zabrała mokry amulet .*
[Sky_Breathe] Zerknęła ku Millady, pytając ją w milczeniu o to, co wie o kluczach. Skąd je mają.
[MiladyWoe] Przekazała emocjami – *Zielony – las, mokry – jaskinia, trzeci jałowe góry.*
[~Akai_] Gdzie ma być mokry? *Dłoń z amuletami zadrżała lekko.*
[MiladyWoe] *Przedstawia widok pór roku – z nimi miało być skojarzone klucze.*
[MiladyWoe] *Przeciwstawia liczbę 3 do 4. Pyta o czwarty, złoty klucz. Pyta o samą Sky, czy czasem nie czuje jakieś więzi do kluczy.*
[~Akai_] *Jej oczy błysnęły dziwnym blaskiem spytała dość ochrypłym głosem* Czyli po prawej ma być trzeci, a mokry w środku?
[MiladyWoe] *Przekazała to emocjami.*
[~Szera] *Siedziała w bezruchu, a jej spojrzenie jasnych oczu wbite było w skałę.*
[Sky_Breathe] Ona nie. Skała ich łaknie. Jaskinia? Jaskinia. W takim razie wiosna. Spojrzała na klucz, do jej nozdrzy dostał się zapach śmierci. Nie, to nie wiosna. Jesień. Góry, zapach zimna i wiatru. Zima. Złoty klucz, iskrzący się słońcem, lato. Zielony leżał już na swoim miejscu, dając ukojenie zimnej kochance kotki. Przekazała słowa Millady, wbijając w nią wzrok.
[MiladyWoe] *Powtórzyła je na głos, automatycznie i nieprzytomnie.*
[MiladyWoe] Czyli… Zrobione? Sanetille wyjdź, pokaż się!
[~Akai_] Milady, jeszcze klucze nie są na swoim miejscu. Znaczy, Jane.
[MiladyWoe] No, tak… Ale Ona *Wskazała na Sky.* Wie.
[~Akai_] *Spojrzała na skałę i na zielony klucz, skoro to była wiosna, to teraz lato , potem jesień, no i zima.*
[MiladyWoe] Wycofaj się. *Wyszeptała do Akai.*
[~Akai_] *Spojrzała Na Jane, klucze były na swoim miejscu, powoli wycofywała się od skały.*
[MiladyWoe] To chyba nie jest bezpieczne. *Cała była spięta, gotowa do skoku, aby ewentualnie osłonić ją skrzydłami.*
[Sky_Breathe] Nie była oczywiście przekonana swoich myśli, czuła, że odpowiedź tak brzmi. Absurdalnym wydawał jej się też fakt porozumienia z innymi za pomocą  tłumacza. Skuliła się i wbiła pazury w ziemię, gdy mocny impuls odrzucił ją w tył.
[MiladyWoe] *Skoczyła i zasłoniła Akai skrzydłami, objęła ją.*
[~Akai_] *Spojrzała na Sky i zadrżała delikatnie, jej ręce robiły się gorące.*
[MiladyWoe] *Nie przeszkadzając w robieniu czegokolwiek i unosząc się nad skałą.*
[Sky_Breathe] Skała jakby zapłonęła, księżyc okalał ją jasną łuną. Ze zbocza ziemistego muru posypały się kamienie i żwir. Cisza zalegająca wokół przerywana była tylko miarowym dudnieniem – ogromny głaz pulsował.
[~Akai_] *Czuła obejmujące ją skrzydła, ale jej oddech był krótki i urywany, czuła pulsację skały.*
[MiladyWoe] *Była gotowa na każdy mocniejszy puls, by poderwać Akai.*
[Sky_Breathe] Mimowolnie wydała z siebie cichy skowyt, wycofując się natrafiła na Szerę. Kilkoma ruchami zrzuciła z jej ciała żwir, dziewczyna była nieprzytomna. Powiodła wzrokiem w stronę Millady, tak bardzo błagalnym wzrokiem. Nie mogła się odezwać.
[MiladyWoe] *Z wahaniem porzuciła ochronę Akai i podniosła Szerę.*
[~Kired] *Na skale pojawił się masywny basior. Wodził spojrzeniem po zebranych istotach.* Udało się Wam. *Z gardła wyrwał sie gardłowy pomruk.*
[MiladyWoe] *Odniosła ją na odpowiednią odległość*
[MiladyWoe] *Zaczęła płonąć i skoncentrowała się na basiorze*
[~Akai_] *Patrzyła na basiora ,jej oczy nie były już jasno fioletowe . Jej ciało drgało delikatnie. Przykucnęła i położyła dłoń na ziemi *
[Sky_Breathe] Wydała z siebie pomruk, ukazując białe kły w pełnym agresji uśmiechu. Kolejny. Kolejny pachnący siarką, bez cienia szacunku dotykający jej ukochanej skały. Zmrużyła ciemne ślepia, masywne, pręgowane cielsko wygięło się w łuk. Rozwarła szczęki, niczym ryczący lew, szczerząc zębiska.
[~Kired] Brawo. *Uniósł lekko łeb.* Sanetille Wam gratuluje wytrwałości. *Jego postawione na sztorc uszy drgnęły lekko.*
[~Akai_] * Z jej gardła wydobyło się coś na miarę charkotu. * Sanetille.
[MiladyWoe] Czy to ty nas przekląłeś *zapytała z furią*
[~Kired] Nie, ale i nie zdradzę kto to zrobił. *Spojrzał na agresywne pozy zebranych.*
[MiladyWoe] Odejdź i zabierz swą klątwę. *Warknęła.*
[~Kired] Klątwy? Klątwy nigdy nie było. *Odsłonił kły w demonicznym uśmiechu.* Ale, któremu Demonowi można wierzyć? *Po polanie rozszedł się gwałtowny impuls, a wilk wybił się ze skały z cichym pomrukiem rozbawienia, który niczym prąd przeszywał ciało. Po chwili już go nie było.*
[MiladyWoe] Łał… Ja… jestem zmęczona… Idę *Nie dokończyła, upadła i zasnęła głębokim snem.*
[~Akai_] *Zakasłała i popatrzyła zdziwiona na Sky i na skałę.*
[Sky_Breathe] Wolnym krokiem podeszła do skały i znów polizała czule jej chropowatą powierzchnię. Zerknęła w stronę Akai. Nie ważne, nie ważne który z nich kłamał. Teraz było już ciepło, spokojnie. Żwir opadł na ziemię, a księżyc oświetlał zagajnik swoim przyjaznym światłem.

Koniec.  

Wystąpili:
Sanetille
Milady Woe
Luna
Tin
Szera
Syriusz
Devourer
Arashi
Kuo
Fene
Duch
Neban
JustFollowMe
Akai
Sky Breathe
Kired

Wszystkim bardzo dziękujemy!