20 kwietnia 2012
Delikatnie spłynęłam w dół, dotykając
ziemi już wilczymi łapami. Bez dalszego zwlekania skierowałam się w
stronę puszczy, a im bardziej oddalałam się od Sanktuarium, tym więcej
wstępowało we mnie sił.
Czując lekki niepokój, z wahaniem zanurzyłam się w cień wiekowych drzew, przemieszczając się powolnym truchtem po miękkiej ściółce leśnej. Mimo moich obaw, nie wyczułam tej dziwnej atmosfery, która omotała mnie podczas pierwszej wizyty w lesie.
Podróż mijała mi powoli, jednakże bez żadnych przeszkód. W pewnym momencie, natknęłam się na cicho szemrzący strumień. Postawiłam uszy na sztorc i w kilku susach dopadłam do wodopoju. Wsadziłam całą głowę pod bieżący nurt, z rozkoszą obmywając pysk z brudu i pyłu.
Podniosłam głowę, rozbryzgując na wszystkie strony lodowate kropelki cieczy. Zaczerpnęłam głęboko tchu, rozglądając się z nową energią po otoczeniu. W powietrzu czuć było wiosnę. Nowe życie dotarło nawet do tej zapomnianej krainy. Gdzie tylko nie spojrzeć, dało się dostrzec świeże pączki i kiełkujące, jasnozielone rośliny. Na tę krótką chwilę świat wydawał mi się po prostu piękny.
Schyliłam się ponownie, by napić się wody, gdy wtem coś mi mignęło na pograniczu widnokręgu. Poderwałam gwałtownie głowę, wlepiając spojrzenie w przestrzeń obok mnie. Mimo, że przez dobre kilka minut wypatrywałam jakiegoś poruszenia, nie dostrzegłam nic, po za gęstą roślinnością.
Westchnęłam ciężko, po raz kolejny wracając do strumienia i aż cała zesztywniałam, na widok, który się przede mną rozpościerał. Oniemiała, patrzyłam jak szczątki jelenia bez pośpiechu drepczą sobie w moją stronę, zatrzymując się co jakiś czas, by uskubać trochę trawy.
Potrząsnęłam ostrożnie łbem, przymykając ślepia. Zmęczony umysł zaczynał płatać mi figle. Po chwili znów spojrzałam przed siebie. Jelenia nie było. Wmawiając sobie, że wytworów mojej wyobraźni nie należy się bać nachyliłam się, aby w końcu napić się wody. Zamarłam w połowie drogi, kiedy pomiędzy rozbłyskami słońca na tafli strumienia dostrzegłam szkielety ryb.
Bardzo powoli pokręciłam głową i odsunęłam się od wodopoju. Pod nagłym przymusem, odwróciłam się, choć w głębi duszy wiedziałam, że nie ma tu nikogo oprócz mnie. Przecież bym usłyszała, gdyby ktoś…
Myśl pozostała niedokończona, podczas gdy ciało zdawało się wrosnąć w ziemię. Wciągnęłam ze świstem powietrze przez nozdrza. Zamrugałam jeden raz. Drugi. Trzeci.
Nic się nie zmieniło. Albo miałam niezwykle barwne halucynacje albo trafiłam na dzień duchów. Albo paradę zombie. No pięknie. Nie mogliby wybrać sobie jakiegoś innego dnia? Tylko akurat wtedy, kiedy, zmęczona i brudna, wracam sobie spokojnie do domu?
Powiodłam zmęczonym wzrokiem dokoła. Oszalałam? Nie. Tak. Nie… niemożliwe. A jednak. Ponownie zamrugałam. I znów, nie mogłam przestać. Miałam wrażenie jakby w moje oko wbijały się setki, tysiące rozgrzanych do czerwoności igiełek.
Zatoczyłam się na uginających się pode mną łapach i upadłam, prawie lądując pyskiem w strumieniu. Podciągnęłam się jeszcze parę centymetrów, czując nagła potrzebę zanurzenia łba w lodowatej cieczy. Byleby ugasić ten ból, rozchodzący się mroźnymi mackami od płonącego oka.
Nachylając się nad wodą, zobaczyłam coś co kazało mi się zatrzymać. Złote ślepię utonęło w smolistej czerni, jakbym przejęła cechy własnego demona. Oszalałam. Oszalałam i pochłonie mnie mrok. Mrok, mrok… ciemna czerń wszędzie wokół. Światła zgasną jak na życzenie.
Zawyłam dziko, drapiąc zawzięcie piekącą gałkę oczną. Niech to już się skończy. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. PRZESTAŃ BOLEĆ.
Zapadła cisza. Ciężka i gęsta. Pełna napięcia i oczekiwania.
…koniec?
Tak.
Ale czy na pewno?
Po chwili wahania oderwałam drżące łapy od pyska. Mój urywany oddech powoli zaczął się wyrównywać. Wibrujące fale bólu malały wraz z odpływem, wracając do swojego źródła i z każdą sekundą coraz bardziej słabnąc, aż pozostało po nim jedynie ledwo zauważalne pulsowanie.
Wydobywszy z siebie głębokie westchnienie, przymknęłam na chwilę oczy, by się uspokoić. Rozluźnić spięte do granic wytrzymałości mięśnie i uporządkować chaotycznie rozbiegane myśli. Po prostu na chwilę się wyciszyć, ignorując drażniące mrowienie na karku. Bo przecież nikt mnie nie obserwuje, prawda? Tego nie ma. Nie ma, nie może być i już. To tylko chora wyobraźnia i nic więcej…
Unosząc powieki, wiedziałam, że moje słowa i tak nic nie zmienią, czułam to całą sobą. I miałam rację. Martwe, często już w stanie rozkłady półprzezroczyste sylwetki zwierząt panoszyło się spokojnie wśród poszycia leśnego, nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. Co poniektóre przystawały czasami, odrywając się od swoich przyziemnych… czy raczej duchowych spraw, spoglądając na mnie z ciekawością. Zdawały się być nie świadomym tego, że chodzą z rozprutym brzuchem i ciągnącymi się za nimi wnętrznościami bądź też paradują bez połowy łba. No tak, w końcu kto by się tym przejął? Przecież to taka drobnostka…
Pokręciłam głową, podnosząc się na równe łapy. Świat oszalał, ot co. Ewentualnie to tylko ja. Ale bez różnicy. Zbyt długo tu zamarudziłam, czas wracać do domu.
Rzuciłam jeszcze raz spojrzeniem na taflę wody, z niejaką satysfakcją stwierdzając, że złoty blask moich tęczówek powrócił i ma się dobrze. Jedyne do czego mogłam mieć zastrzeżenia to drobne zadrapania widniejące wokół lewego oka. Ale nie szkodzi, zagoi się.
A teraz… Ruszajmy.
Czując lekki niepokój, z wahaniem zanurzyłam się w cień wiekowych drzew, przemieszczając się powolnym truchtem po miękkiej ściółce leśnej. Mimo moich obaw, nie wyczułam tej dziwnej atmosfery, która omotała mnie podczas pierwszej wizyty w lesie.
Podróż mijała mi powoli, jednakże bez żadnych przeszkód. W pewnym momencie, natknęłam się na cicho szemrzący strumień. Postawiłam uszy na sztorc i w kilku susach dopadłam do wodopoju. Wsadziłam całą głowę pod bieżący nurt, z rozkoszą obmywając pysk z brudu i pyłu.
Podniosłam głowę, rozbryzgując na wszystkie strony lodowate kropelki cieczy. Zaczerpnęłam głęboko tchu, rozglądając się z nową energią po otoczeniu. W powietrzu czuć było wiosnę. Nowe życie dotarło nawet do tej zapomnianej krainy. Gdzie tylko nie spojrzeć, dało się dostrzec świeże pączki i kiełkujące, jasnozielone rośliny. Na tę krótką chwilę świat wydawał mi się po prostu piękny.
Schyliłam się ponownie, by napić się wody, gdy wtem coś mi mignęło na pograniczu widnokręgu. Poderwałam gwałtownie głowę, wlepiając spojrzenie w przestrzeń obok mnie. Mimo, że przez dobre kilka minut wypatrywałam jakiegoś poruszenia, nie dostrzegłam nic, po za gęstą roślinnością.
Westchnęłam ciężko, po raz kolejny wracając do strumienia i aż cała zesztywniałam, na widok, który się przede mną rozpościerał. Oniemiała, patrzyłam jak szczątki jelenia bez pośpiechu drepczą sobie w moją stronę, zatrzymując się co jakiś czas, by uskubać trochę trawy.
Potrząsnęłam ostrożnie łbem, przymykając ślepia. Zmęczony umysł zaczynał płatać mi figle. Po chwili znów spojrzałam przed siebie. Jelenia nie było. Wmawiając sobie, że wytworów mojej wyobraźni nie należy się bać nachyliłam się, aby w końcu napić się wody. Zamarłam w połowie drogi, kiedy pomiędzy rozbłyskami słońca na tafli strumienia dostrzegłam szkielety ryb.
Bardzo powoli pokręciłam głową i odsunęłam się od wodopoju. Pod nagłym przymusem, odwróciłam się, choć w głębi duszy wiedziałam, że nie ma tu nikogo oprócz mnie. Przecież bym usłyszała, gdyby ktoś…
Myśl pozostała niedokończona, podczas gdy ciało zdawało się wrosnąć w ziemię. Wciągnęłam ze świstem powietrze przez nozdrza. Zamrugałam jeden raz. Drugi. Trzeci.
Nic się nie zmieniło. Albo miałam niezwykle barwne halucynacje albo trafiłam na dzień duchów. Albo paradę zombie. No pięknie. Nie mogliby wybrać sobie jakiegoś innego dnia? Tylko akurat wtedy, kiedy, zmęczona i brudna, wracam sobie spokojnie do domu?
Powiodłam zmęczonym wzrokiem dokoła. Oszalałam? Nie. Tak. Nie… niemożliwe. A jednak. Ponownie zamrugałam. I znów, nie mogłam przestać. Miałam wrażenie jakby w moje oko wbijały się setki, tysiące rozgrzanych do czerwoności igiełek.
Zatoczyłam się na uginających się pode mną łapach i upadłam, prawie lądując pyskiem w strumieniu. Podciągnęłam się jeszcze parę centymetrów, czując nagła potrzebę zanurzenia łba w lodowatej cieczy. Byleby ugasić ten ból, rozchodzący się mroźnymi mackami od płonącego oka.
Nachylając się nad wodą, zobaczyłam coś co kazało mi się zatrzymać. Złote ślepię utonęło w smolistej czerni, jakbym przejęła cechy własnego demona. Oszalałam. Oszalałam i pochłonie mnie mrok. Mrok, mrok… ciemna czerń wszędzie wokół. Światła zgasną jak na życzenie.
Zawyłam dziko, drapiąc zawzięcie piekącą gałkę oczną. Niech to już się skończy. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. Przestań. PRZESTAŃ BOLEĆ.
Zapadła cisza. Ciężka i gęsta. Pełna napięcia i oczekiwania.
…koniec?
Tak.
Ale czy na pewno?
Po chwili wahania oderwałam drżące łapy od pyska. Mój urywany oddech powoli zaczął się wyrównywać. Wibrujące fale bólu malały wraz z odpływem, wracając do swojego źródła i z każdą sekundą coraz bardziej słabnąc, aż pozostało po nim jedynie ledwo zauważalne pulsowanie.
Wydobywszy z siebie głębokie westchnienie, przymknęłam na chwilę oczy, by się uspokoić. Rozluźnić spięte do granic wytrzymałości mięśnie i uporządkować chaotycznie rozbiegane myśli. Po prostu na chwilę się wyciszyć, ignorując drażniące mrowienie na karku. Bo przecież nikt mnie nie obserwuje, prawda? Tego nie ma. Nie ma, nie może być i już. To tylko chora wyobraźnia i nic więcej…
Unosząc powieki, wiedziałam, że moje słowa i tak nic nie zmienią, czułam to całą sobą. I miałam rację. Martwe, często już w stanie rozkłady półprzezroczyste sylwetki zwierząt panoszyło się spokojnie wśród poszycia leśnego, nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. Co poniektóre przystawały czasami, odrywając się od swoich przyziemnych… czy raczej duchowych spraw, spoglądając na mnie z ciekawością. Zdawały się być nie świadomym tego, że chodzą z rozprutym brzuchem i ciągnącymi się za nimi wnętrznościami bądź też paradują bez połowy łba. No tak, w końcu kto by się tym przejął? Przecież to taka drobnostka…
Pokręciłam głową, podnosząc się na równe łapy. Świat oszalał, ot co. Ewentualnie to tylko ja. Ale bez różnicy. Zbyt długo tu zamarudziłam, czas wracać do domu.
Rzuciłam jeszcze raz spojrzeniem na taflę wody, z niejaką satysfakcją stwierdzając, że złoty blask moich tęczówek powrócił i ma się dobrze. Jedyne do czego mogłam mieć zastrzeżenia to drobne zadrapania widniejące wokół lewego oka. Ale nie szkodzi, zagoi się.
A teraz… Ruszajmy.