08 marca 2012
To były nasze ostatnie wspólne chwile. Siedzieliśmy razem na
skraju urwiska, patrząc na zachodzące słońce. Wokół panowała nieziemska
cisza… Nawet ptaki zamilkły. Siedzieliśmy tak we dwoje, szczęśliwi.
Rozumieliśmy się bez słów.
Pamiętam dzień, gdy cię znalazłem. Jeszcze pod postacią małego berbecia polowałaś na owady. Patrzyłem na ciebie, zafascynowany giętkością twego smukłego ciała, jego niezwykłą budową. Błona skrzydeł, przez którą przebijały się niemrawo promienie słoneczne miała niespotykaną, chłodną, szafirową barwę, która zarazem była ciepła, na swój sposób. Każda z twoich krwistych łusek połyskiwała złociście. Wprawnym ruchem chwyciłem cię za grzbiet. Wiłaś się i szarpałaś, pragnęłaś wyswobodzić z uścisku. A ja mogłem jedynie podziwiać…
W końcu ugryzłaś mnie w palec. Dziesiątki maleńkich igiełek wbiło się w moje ciało manifestując swą złość i oburzenie. Puściłem cię. Nie potrafiłaś jeszcze latać. Upadłabyś… lecz moja dłoń w ostatnim momencie pojawiła się pod tobą. Już nie walczyłaś, nie uciekałaś. Przyglądałaś mi się z zaciekawieniem ciemnymi, paciorkowatymi oczyma. W tych dwóch granatowych punktach widziałem cały świat.
Siedzieliśmy tak… We dwoje. Słońce niemalże całkowicie zniknęło za linią horyzontu, na atramentowym firmamencie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zbliżał się nasz koniec.
Spojrzałem na swoją prawą dłoń, gdzie właśnie przebywałaś. Nie dostrzegłem – jak większość ludzi – tylko czerwonego smoka o wężowym ciele i błoniastych, ultramarynowych skrzydłach. Widziałem smoczycę, której barwy stanowiły niespotykany kontrast; współgrały ze sobą niczym żarzące się słońce na tle stalowego nieba przed burzą; jak czerwona parasolka w deszczu. Widziałem towarzyszkę mego życia, która nigdy mnie nie opuściła w potrzebie, do której zawsze mogłem zwrócić się z każdym problemem. Brzmi śmiesznie? Być może.. Lecz nie dla mnie. Byłem święcie przekonany, iż ta mała smoczyca mnie rozumie. Co do słowa. Gdyby tylko mogła mówić… na pewno odpowiedziałaby na moje wezwania. A tak, mogła jedynie starać się wyrazić swoje zdanie poprzez ruchy ciała, ciche syczenie, parsknięcia, tudzież kwilenie. Ale rozumiała mnie. To pewne.
Szare życie powoli sunęło naprzód. Każdy dzień był podobny do poprzedniego. Od tylu lat nie wydarzyło się nic specjalnego. Świat pozostawał ciągle taki sam. Tak jak i ludzie: ciemne postacie będące jedynie klonami siebie nawzajem; każda z postaci trzyma w dłoni czarny parasol, chroniąc się przed deszczem; każda z nich pędzi do pracy, domu, rodziny, dąży do swego celu, wypełnia własną przepowiednię życia. A ja tłoczyłem się wśród nich. Podążałem za tłumem, wyzbyłem się magii i uroków dzieciństwa. Skryłem swoje wyobrażenie świata idealnego, by móc przetrwać w zżerającej mnie od środka rzeczywistości. W pewnym momencie pojawiłaś się ty… wspomniany wcześniej czerwony parasol. Jedyny taki pośród tuzinów czarnych.
Nagle dostrzegłem twój niepokój. Dwa długie wąsy, które nadawały ci iście orientalny wygląd, drgały ledwo zauważalnie. Wiedziałem, co to oznacza; zapowiadało się na deszcz.
Sięgnąłem po leżący u mego boku parasol. Przezorny zawsze ubezpieczony. Dobrze zrobiłem, że wziąłem go z domu. W momencie, gdy płachty czerwonego materiału rozpostarły się nad naszymi głowami, pierwsza kropla głucho zderzyła się z ziemią. W ciągu kilku sekund z nieba lunął deszcz. Letni, przyjemny. Obmywał okolicę z brudu. Po chwili wartkie strumienie pełne pyłu poczęły płynąć tuż przy mnie, by następnie spaść gwałtownie w dół, rozproszyć się i osiąść w postaci lekkiej mżawki tam, poniżej.
Już niedługo nadlecą smoki. Razem z dziesiątkami rówieśników znikniesz za horyzontem, niczym jasna kula ognia. Dorosłaś, moja droga. Już czas na ciebie, nie możesz dłużej zwlekać. Wrota raju zamkną się i nie otworzą dla ciebie ponownie. Musisz lecieć. Choć nie chcę tego ani ja, ani ty…
Nie musieliśmy nic mówić. Po prostu siedzieliśmy i zachwycaliśmy się pięknem świata, czerpaliśmy z ostatnich minut. To taka nasza maleńka tajemnica bycia w ciszy…
Lub po prostu… bycia.
Po całkowitym zachodzie słońca – odleciałaś, razem z pozostałymi smokami. Odprowadzając cię wzorkiem, wyszeptałem słowa pożegnania, których i tak nie miałaś szans usłyszeć…
Bywaj, Aerroso. Moja ukochana.
Do zobaczenia w raju.
______________________________
Przepraszam za wszelkie powtórzenia, nie miałam okazji przeczytać tego po napisaniu. Przyznam szczerze – nie chciało mi się.
Pamiętam dzień, gdy cię znalazłem. Jeszcze pod postacią małego berbecia polowałaś na owady. Patrzyłem na ciebie, zafascynowany giętkością twego smukłego ciała, jego niezwykłą budową. Błona skrzydeł, przez którą przebijały się niemrawo promienie słoneczne miała niespotykaną, chłodną, szafirową barwę, która zarazem była ciepła, na swój sposób. Każda z twoich krwistych łusek połyskiwała złociście. Wprawnym ruchem chwyciłem cię za grzbiet. Wiłaś się i szarpałaś, pragnęłaś wyswobodzić z uścisku. A ja mogłem jedynie podziwiać…
W końcu ugryzłaś mnie w palec. Dziesiątki maleńkich igiełek wbiło się w moje ciało manifestując swą złość i oburzenie. Puściłem cię. Nie potrafiłaś jeszcze latać. Upadłabyś… lecz moja dłoń w ostatnim momencie pojawiła się pod tobą. Już nie walczyłaś, nie uciekałaś. Przyglądałaś mi się z zaciekawieniem ciemnymi, paciorkowatymi oczyma. W tych dwóch granatowych punktach widziałem cały świat.
Siedzieliśmy tak… We dwoje. Słońce niemalże całkowicie zniknęło za linią horyzontu, na atramentowym firmamencie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zbliżał się nasz koniec.
Spojrzałem na swoją prawą dłoń, gdzie właśnie przebywałaś. Nie dostrzegłem – jak większość ludzi – tylko czerwonego smoka o wężowym ciele i błoniastych, ultramarynowych skrzydłach. Widziałem smoczycę, której barwy stanowiły niespotykany kontrast; współgrały ze sobą niczym żarzące się słońce na tle stalowego nieba przed burzą; jak czerwona parasolka w deszczu. Widziałem towarzyszkę mego życia, która nigdy mnie nie opuściła w potrzebie, do której zawsze mogłem zwrócić się z każdym problemem. Brzmi śmiesznie? Być może.. Lecz nie dla mnie. Byłem święcie przekonany, iż ta mała smoczyca mnie rozumie. Co do słowa. Gdyby tylko mogła mówić… na pewno odpowiedziałaby na moje wezwania. A tak, mogła jedynie starać się wyrazić swoje zdanie poprzez ruchy ciała, ciche syczenie, parsknięcia, tudzież kwilenie. Ale rozumiała mnie. To pewne.
Szare życie powoli sunęło naprzód. Każdy dzień był podobny do poprzedniego. Od tylu lat nie wydarzyło się nic specjalnego. Świat pozostawał ciągle taki sam. Tak jak i ludzie: ciemne postacie będące jedynie klonami siebie nawzajem; każda z postaci trzyma w dłoni czarny parasol, chroniąc się przed deszczem; każda z nich pędzi do pracy, domu, rodziny, dąży do swego celu, wypełnia własną przepowiednię życia. A ja tłoczyłem się wśród nich. Podążałem za tłumem, wyzbyłem się magii i uroków dzieciństwa. Skryłem swoje wyobrażenie świata idealnego, by móc przetrwać w zżerającej mnie od środka rzeczywistości. W pewnym momencie pojawiłaś się ty… wspomniany wcześniej czerwony parasol. Jedyny taki pośród tuzinów czarnych.
Nagle dostrzegłem twój niepokój. Dwa długie wąsy, które nadawały ci iście orientalny wygląd, drgały ledwo zauważalnie. Wiedziałem, co to oznacza; zapowiadało się na deszcz.
Sięgnąłem po leżący u mego boku parasol. Przezorny zawsze ubezpieczony. Dobrze zrobiłem, że wziąłem go z domu. W momencie, gdy płachty czerwonego materiału rozpostarły się nad naszymi głowami, pierwsza kropla głucho zderzyła się z ziemią. W ciągu kilku sekund z nieba lunął deszcz. Letni, przyjemny. Obmywał okolicę z brudu. Po chwili wartkie strumienie pełne pyłu poczęły płynąć tuż przy mnie, by następnie spaść gwałtownie w dół, rozproszyć się i osiąść w postaci lekkiej mżawki tam, poniżej.
Już niedługo nadlecą smoki. Razem z dziesiątkami rówieśników znikniesz za horyzontem, niczym jasna kula ognia. Dorosłaś, moja droga. Już czas na ciebie, nie możesz dłużej zwlekać. Wrota raju zamkną się i nie otworzą dla ciebie ponownie. Musisz lecieć. Choć nie chcę tego ani ja, ani ty…
Nie musieliśmy nic mówić. Po prostu siedzieliśmy i zachwycaliśmy się pięknem świata, czerpaliśmy z ostatnich minut. To taka nasza maleńka tajemnica bycia w ciszy…
Lub po prostu… bycia.
Po całkowitym zachodzie słońca – odleciałaś, razem z pozostałymi smokami. Odprowadzając cię wzorkiem, wyszeptałem słowa pożegnania, których i tak nie miałaś szans usłyszeć…
Bywaj, Aerroso. Moja ukochana.
Do zobaczenia w raju.
______________________________
Przepraszam za wszelkie powtórzenia, nie miałam okazji przeczytać tego po napisaniu. Przyznam szczerze – nie chciało mi się.