02 grudnia 2011
Powolnym
krokiem zbliżałem się do swojego celu. Cisza i spokój wzbudzały moje
podejrzenia co do tego miejsca. Lekki wiatr powoli docierał do moich
płuc, głęboki wydech i biała para wydychana z ust. Liście dookoła mnie
szalały, drzewa były prawie puste. Smród otaczający ten teren upewniał
mnie, że dotarłem tam, gdzie chciałem. Rozejrzałem się i westchnąłem
ciężko.
- Naprawdę sądzisz, że nie wiem o twojej obecności? - Zapytałem trochę zażenowanym tonem i obróciłem się w tył. Zza drzew wychyliła się Kali.
- Wiem, że wiesz... Ale byłam ciekawa reakcji. - Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem.
- Zmiataj stąd, nie potrzebuję ciężarnej pod skrzydłem.
- Mem ale... - Ruszyła w moją stronę. Wysunąłem dłoń w przód na znak ,,stop,,.
- Stój. Pomyliłaś strony. W tył zwrot. Nie przeszkadzaj mi. - Wskazałem jej przeciwny kierunek, podciągnęła nosem.
- Chciałam cię tylko przeprosić i ...
- Cholera jasna Kali, spierdalaj - powiedziałem nad wyraźnie spokojnie - twoje przeprosiny są mi zbędne więc idź już, jasne? - Zacisnęła zęby i przymknęła oczy, wiedziałem, że łatwo sobie nie daruje. Kiedy je otworzyła mnie już nie było...
Siedziałem skulony pod krzakiem i
obserwowałem 2 wilki. Bracia, oni byli moim celem. Znalezienie ich nie
należało do łatwych, nigdzie nie siedzieli długo, właśnie teraz zbierali
się do kolejnej wędrówki. Postanowiłem ich śledzić i zaatakować w
odpowiednim momencie. Poszli spać, więc i ja się zdrzemnąłem. Obudziły
mnie ich hałasy, ruszyli, a więc i ja ruszyłem.- Naprawdę sądzisz, że nie wiem o twojej obecności? - Zapytałem trochę zażenowanym tonem i obróciłem się w tył. Zza drzew wychyliła się Kali.
- Wiem, że wiesz... Ale byłam ciekawa reakcji. - Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem.
- Zmiataj stąd, nie potrzebuję ciężarnej pod skrzydłem.
- Mem ale... - Ruszyła w moją stronę. Wysunąłem dłoń w przód na znak ,,stop,,.
- Stój. Pomyliłaś strony. W tył zwrot. Nie przeszkadzaj mi. - Wskazałem jej przeciwny kierunek, podciągnęła nosem.
- Chciałam cię tylko przeprosić i ...
- Cholera jasna Kali, spierdalaj - powiedziałem nad wyraźnie spokojnie - twoje przeprosiny są mi zbędne więc idź już, jasne? - Zacisnęła zęby i przymknęła oczy, wiedziałem, że łatwo sobie nie daruje. Kiedy je otworzyła mnie już nie było...
Nigdy nie pomyślałbym, że stanie się to, co się stało. Ciekawe czy gdybym wiedział.. Czy bym poszedł? Kiedyś na pewno, teraz ... Sam nie wiem. Zamykam oczy i widzę ją, widzę tą scenę i jest dziwnie.
Śledziłem ich całą noc i dzień, dałem się wyspać, kiedy postanowiłem ruszyć do akcji zapadał wieczór. W błyskawicznym tempie wyprzedziłem ich o niecały kilometr i kiedy się zbliżali wyszedłem naprzeciwko. Cwany uśmiech zagościł na mojej twarzy i czekałem, czekałem aż podejdą wystarczająco blisko. Z metra na metr zwalniali, w końcu zatrzymali się i spojrzeli na mnie z pytającą miną.
- Przepraszam panowie, widzicie, zgubiłem się... Możecie mi pomóc? - uśmiechnąłem się cynicznie.
- A w czym problem? - zapytał jeden z nich, nadal dziwnie się mi przyglądając.
- Widzicie, szukam pewnego stada.
- Ta? A jakiego? - zapytał ten drugi.
- Wiecie może, w którą stronę do Indii? - Moje spojrzenie stało się lodowate i puste, ich oczy rozszerzyły się do sporych rozmiarów. Jeden pobiegł w prawo, drugi w lewo. Zaśmiałem się. - Rozumiem, że mi nie pomożecie.
- Membu... - powiedzieli jakby ćwiczyli to od lat, ten sam ton, sekunda w sekundę.
- Macie mi coś do powiedzenia? - z mojego rękawa powoli wypełzał czerwony, wysadzony kolcami bat.
- Musieliśmy, zmusili nas...
- Raczej wynagrodzili. - Ruszyłem w stronę jednego z nich. - Zawsze trzymaliśmy się razem.. Napady, rabunki, to na was trafiłem za młodu, miałem was za braci, byliśmy jak bracia... Dałem sobie radę ze stadem. Z wami sobie nie poradzę? Nie wpadliście na to? Wiedzieliście jaki mam plan, czego nienawidzę i za co się mszczę. Mimo wszystko wydaliście mnie, wydaliście gdzie jestem... - cały czas unikali mojego spojrzenia, a ja podchodziłem bliżej i bliżej. - Wiedzieliście tak!?! - Zatrzymałem się i spojrzałem raz na jednego, raz na drugiego.
- Membu.. lider, zawsze byłeś liderem, byłeś najstarszy, najbrutalniejszy... Wiesz mieliśmy to głupie uczucie, to że zawsze będziemy żyć w strachu, że coś spieprzymy, myśleliśmy, że oni sobie z tobą poradzą... - wypalił ten, do którego ponownie zacząłem się zbliżać.
- Co masz zamiar przez to powiedzieć? - przekrzywiłem głowę w prawo i zatrzymałem się 5 metrów przed nim.
- Że uczeń z czasem przerośnie mistrza... - powiedział nagle ten drugi z jakąś nienawiścią w głosie. Spojrzałem na niego, wyciągnął miecz z pochwy.
- Nie będziemy żyć w twoim cieniu, nie chcemy już uciekać - powiedział drugi, jego ton jednak był spokojny. Narwany i rozważny, bracia, jak ogień i woda. Obaj ruszyli na mnie w tym samym czasie. Znałem ich umiejętności, oni znali moją tajemnicę, wiedziałem, że nie będzie łatwo. Zaczęła się walka na białe bronie. Dzięki tym przeciwieństwom, które ich dzieliły, świetnie walczyli, byli jak ciało z 4 rękoma. Kiedy jeden przerywał, drugi atakował. Opracowali swoja technikę bardzo dokładnie, ale każda technika ma swój minus. Machania mieczem nie należy do lekkich. Mój bat za to poruszał się w większości jakby sam. Jego ruchy były zwinniejsze i prawie zawsze udawało mi się zablokować atak lub wykonać unik. Starałem bronić się jak najdłużej, moim celem było rozszyfrowanie ich ataku. Zajęło to sporo czasu i miałem już kilka rozcięć na ciele. Mimo to udało się i w pewnym momencie wykonałem ślizg, tak, że ich bronie zetknęły się, a ja posłałem porządnego kopniaka jednemu z nich, prosto w brzuch. Automatycznie zgiął się w pół, zdążyłem wstać i przywalić mu jeszcze z kolana, zanim ten drugi wykonał kolejny ruch. Chłopak upadł na ziemię, stwierdziłem, że poszedł mu nos. Jego brat widocznie się zdezorientował obrotem sytuacji, jego ruchy nie były już tak skoordynowane jak przedtem. Narwany leżał, został jeszcze rozważny. Postanowiłem zakończyć sprawę szybko, zanim tamten da rade wrócić do walki, a ten obudzi się i na nowo zacznie wymiatać. Trwało to jeszcze trochę, ale w końcu przyparłem przeciwnika do drzewa i wyciągnąłem sztylet wymierzając prosto w jego serce. Uśmiechnąłem się cynicznie.
- Trzeba było domyśleć się, że i tak was znajdę... - Powiedziałem, Bijaksan, bo tak miał na imię uśmiechnął się pod nosem.
- Trzeba było nas docenić... - Dopiero wtedy dotarło do mnie, że wpadłem w ich zasadzkę, znaleźli mój słaby punkt, znali go i było za późno na unik. Menentu, drugi brat miał właśnie zadać mi śmiertelny cios. Odruchowo zamknąłem oczy, aby mniej bolało, ale naglę poczułem nacisk na swoich plecach i wcisnąłem się lekko w stojącego przede mną. Zesztywniałem... Nie żyję? Nie... Czułem, na moje ramię opadła czyjaś delikatna dłoń, a po koszulce ściekał ciepły płyn. Od razu wyczułem, że to krew. Spojrzałem na Bija, był równie sztywny co ja, tyle, że z nieco innego powodu. Sztylet wcześniej wymierzony w jego serce, pod wpływem ucisku wbił się i to bardzo głęboko. Głowa opadła mu na moje ramię i osunął się w dół, po pniu drzewa.
- Membu.. - usłyszałem cichy, kobiecy głos. Dopiero to pozwoliło mi się ruszyć. Złapałem dłoń, leżącą na moim ramieniu i powoli obróciłem się...
Widzę jej twarz, cały czas mnie prześladuje...
- Kali.. - z jej ust ściekał strumyk krwi, ostatkami sił położyła dłoń na moim poliku i uśmiechnęła się.
- Pożegnaj się z nami... - wydusiła z siebie. Dopiero wtedy zobaczyłem, że jest przebita na wylot, od pleców, przez brzuch i na zewnątrz... I ona i dziecko. Złapałem jej twarz w dłonie.
Sam, rób wszystko sam ...
Jej dłoń bezwładnie zjechała po moim poliku, zamknęła oczy, a ciało ześlizgnęło się w moje ramiona. Menentu siedział za nią wpatrzony w ciało swojego brata. Oboje byliśmy w szoku, nie docierało do nas co się właściwie stało. Wziąłem głęboki wdech i przymknąłem oczy. Położyłem Kali, delikatnie, na ziemi i zbliżyłem się do dawnego przyjaciela.
- Pojawiła się tak nagle, a on upadł, on po prostu upadł, blady.. martwy... - spojrzał na mnie, po poliku spłynęło mu kilka łez. - Nie chciałem tego, nie chciałem... - spojrzał na dwa ciała.
- Wiem stary, wiem.. - poklepałem go po ramieniu i wyprostowałem się, w dłoni trzymałem miecz, którym przebił Kali.
- Nie chcia... - W tym momencie broń w mojej ręce pozbawiła go głowy, poturlała się kawałek dalej. Przysunąłem miecz do siebie i obtarłem krwi.
- Wiem... Nie chciałeś.. - Spojrzałem w niebo i przymknąłem oczy.
Tej nocy pochowałem trzy osoby. 2 groby obok siebie, na polu naszej walki i jeden w specjalnym miejscu. Rosło tam sporo kwiatów, Kali lubiła tam przesiadywać. Siedziałem chwilę przy jej mogile i rozmyślałem po kolei co się właściwie stało. Jak do tego doszło?
Czy to ważne? Już teraz nie bardzo...
Podniosłem się powoli i ponownie spojrzałem w niebo. Pożegnałem ją cichym westchnięciem i powolnym krokiem oddaliłem się w stronę stada. Coś jest inaczej, zmieniło się, wiedziałem to już wtedy... Co? Tego nie wiem do dziś...
Koniec.