Blog ten, pamiętnik, wymyśliły Aldieb, Lady Killer i Gold Fire, podczas gdy to one opiekowały się stadem. Dzięki nim, możecie poznać historię HOTN, historię wybrańców i chwilę z życia osób ze stada. Ten blog powstał by w jednym miejscu streścić wszystkie nasze opowiadania.
`Wandessa.

Czego szukasz?

10 lutego 2011

Germanin tańczy [Cira]


  Po dwóch tygodniach dotarłam do jednej z prowincji Rzymu, która wywoływała bóle główy u naszych cesarzy- Germanii. Zamieszkiwały ją liczne plemiona wojowniczych barbarzyńców zaciekle broniących swojego kawałka ziemi. I, oczywiście, dosyć skutecznie.
  Prawdopodobnie był w tedy wrzesień i zaczynało się ochładzać. Moja biała, jedwabna sukienka była do niczego jeśli chodzi o utrzymywanie ciepła, a tym samym jeśli chodzi o przetrwanie.  Skóra zająca choć mała, to z czasem uzbierałam jej na tyle dużo, że zrobiłam z niej prowizoryczną opończę. Robiło się coraz zimniej, ale mimo to cały czas zmierzałam w kierunku muru Hadriana. Wygłodniała, słaba i chuda.
  Któregoś dnia, będąc  sercu Górnej Germanii usłyszałam kotły i bębny, zapowiadające rychłą bitwę. Na prawdę nie miałam ochoty angażować się w żadne bijatyki, ale oglądanie walki z bezpiecznej odległości byłoby przednią rozrywką. Głupia ja. Wspinając się na wzgórze (obrany jako punkt obserwacyjny) potknęłam się o trupa germanina. Był brudny i zapyziały, ale miał na sobie dużo skór. Ciepłych skór. Rozebrałam więc nieboszczyka dosłownie do rosołu ( miałam w tedy plan na najbliższ dwanaście godzin- obejrzeć walkę i zjeść gałgana, ale nie wypalił z powodów które omówię później) a jego skóry narzuciłam na siebie. Usiadłam na głazie na samym szczycie górki i rozejrzałam się.
 Przede mną była rozległa łąka sąsiadująca z krańcem lasu. Po lewej- rzymska armia. Ciarki przeszły mi po plecach. Po prawej- kilka germanów spoglądających na rzymian spode łba. Zapowiadało się niezbyt zachęcająco. Rzeź na kilku osóbkach? Poza tym obecność rzymskich żołnierzy doprowdzała mnie do obłędu. Byłam w owym czasie odpowiednikiem dzisiejszego "JP na 100%". Z tym że ja miałam ku swojemu zachowaniu powody. 
  Jakieś dwadzieścia metrów na prawo ode mnie rozległo się donośne "chrum chrum chrum!". Dzika świnia? Spojrzałam w tamtą stronę. Potężny germamin może i nie był dziką świnią ale z pewnością był do niej podobny. Znowu coś do mnie krzyknął. "Chrum chrum?! CHRUUUM!". Wierzcie mi, ówczesny język germański był stukrotnie gorszy od współczesnego. Brzmiał jakby ci ludzie mieli w gardle kłaczki sierści które próbowali desperacko wykasłać. 
  Co on powiedział? Na moim czole pojawiły się kropelki zimnego potu. Intonacja brzmiała jakby powiedział (wychrumkał) "Młody, co ty tu robisz?! Na front!". Pokiwałam gorączkowo głową . Pan Dzika Świnia machnął na mnie ręką żebym za nim poszła. Wstałam, zmusiłam swoje nogi do wolnego biegu, które były jak z ołowiu. Naciągnęłam na głowę kaptur i opuściłam głowę. Zaprowadził mnie w głąb lasu, do (ku mojemu zaskoczeniu) wielkiej armii barbarzyńców. W tej samej chwili, gdy ktoś wepchnął mi w dłoń mały toporek rozległ się krzyk. A właściwie okrzyk bojowy. 
  Wszyscy porzucili swoje zajęcia: częśc przestała ostrzyć broń, część przestała robić przysiady, część przestała kochać się z pniami drzew, ja przestałam robić sobie z suchej trawy sztuczną brodę. Ludzie ruszyli w stronę łąki, by skopać tym natrętnym rzymianom ich zapchlone tyłki. 
  Pierwszy rząd zatrzymał się kilka metrów przed linią drzew. Pozostała część, ja i "moja armia" zatrzymaliśmy się za nimi. Byłam piekielnie zestresowana. W takich chwilach nie mogę się (no, a przynajmniej kiedyś) odpowiednio skupić i przeteleportować się w jakies inne, fajne miejsce. Jak na złość. Poza tym zupełnie nie wiedziałam jak walczyć toporkiem. Fajnie byłoby, gdybym dostała miecz- rzymskie pokemony co do jednego miały rację- FfalKyi GlAdiaToRuff ÓczĄąą ;D :**. Dzięki nim na pewno lepiej bym sobie poradziła walcząc jakimś mieczem, albo chociaż sztyletem, nożykiem do mięsa czy nawet skalpelem chirurgicznym. Zamiast tego trzymałam w łapsku topór z wyszczerbionym ostrzem. Znowu rozległ się okrzyk bitewny. Teraz się z niego śmieję, ale w tedy miałam ochotę prysnąć w las nie zważając na sześć rzędów uzbrojonych goryli stojących za mną.
- WAZAAAAAAAAAAAAAAAAAA!- chrumknął potężny facet na czele armii, podnosząc w górę swój krótki mieczyk. Ciekawe co to znaczyło.
- WAAAZAAAAAAAAAAAAA! - zawtórowali mu germanie, więc dla lepszego kamuflażu ja również.
  Skup się, skup się, wdech, wydech. Teleportacja! Ale ja wciąż stałam w tym samym miejscu i czułam, jak przełażą na mnie pchły ze skradzionego ubrania. Karma. 
  To było jak w jakimś cholernym śnie. Zaczęliśmy biec prosto na rzymian. Co ciekawe, zaczęłam się, lekko mówiąc, bardzo szybko rozkręcać. Ja, z coraz wiekszą ochotą na przywalenie ludziom, przez których zginął mój ojciec i matka przyspieszyłam do szybkości olimpijskiego sprintera i wysunęłam się na kilka metrów przed pierwszy rząd. Teraz biegłam obok naszego wodza. Kaptur spadł mi z głowy a on zobaczył, kim na prawdę jestem. Myślałam że mi odetnie głowę ale on tylko wyszczerzył do mnie swoje paskudne ząbki uważając mnie pewnie za jakąś wojowniczo nastawioną germankę- kamikadze. 
- WAZAAAAA!- wrzasnęłam wbijając topór w czoło w pierwszego napotkanego rzymianina. W moim wykonaniu brzmiało to dokładnie jak w tej sławnej na YouTube reklamie piwa.
 W sumie, nie wiele z tego pamiętam. Byłam jak transie. Chlast chlast, bum bum. Rach ciach ciach. Zabrałam jakiemuś martwemu legioniście jego gladius, a swój topór rzuciłam przed siebie, trafiając w potylicę jednego z moich umownych wrogów. Boom headshot. Spojrzałam za siebie. W moją stronę leciała akurat grupka siedmiu rzymian, a za nim ich dowódca na koniu. Wszyscy patrzyli na mnie z nienawiścią, a także z zaskoczeniem i jakby fascynacją.
  Zrobiłam w powietrzu wściekły, zamaszysty ruch prawą ręką. Siedmiu piechurów straciło głowy. Ot tak, zniknęły. Jak się dzisiaj domyślam, zamieniłam ich atomy w atomy wodoru, ponieważ jest najłatwiejszy do uzyskania. Ich ciała zrobiły jeszcze krok lub dwa, a potem zorientowały się że nic już nimi nie kieruje i runęły jednocześnie na ziemię. Dobranoc. Dowódca szarżował na mnie celując mieczem w moją szyję, jednak dostrzegłam w jego oczach cień strachu i zwątpienia. Wyciągnęłam w jego stronę dłoń. Jego gniady koń zadrżał, jak obraz w popsutym telewizorze a po chwili zaczął się palić. Zwierzę w śmiertelnej agonii stanęło dęba zrzucając jeźdźca i pognało na złamanie karku przed siebie taranując przy tym kilku ludzi. 
  Dowódca wstał. Miał na sobie piękną, zdobioną zbroję, która nie mogła go przede mną ochronić. Doświadczony żołnierz versus zbłąkana dziewczyna. Jego miecz kontra moja ręka. Sprawa wydawała się przesądzona. Machnęłam wściekle ręką. Na jego zbroi pojawiła się ogromna rysa rozgrzana do białości. Metal zawrzał i spłynął na ziemię odsłaniając okazałą klatkę piersiową przeciwnika... która była nietknięta. Kolejny gest ręką. To powinno wypalić w nim półmetrową dziurę na wylot, jednak znowu ucierpiała tylko jego zbroja. Co u licha... Mężczyzna był równie zaskoczony co ja. Jednak po chwili dobył miecza i zaczął biec w moją stronę. 
  Nie jestem samobójcą. Wiedziałam, że w walce wręcz nie mam z nim szans. Puściłam się biegiem w las. Miałam nad nim taką przewagę, że nie obciążała mnie ciężka zbroja. Mimo to wciąż był szybki i niebezpieczny. Zmęczenie dopadło mnie szybciej niz powinno, z trudem mijałam drzewa. Obraz zmienił się w brązowo- zielone zbiorowisko smug. Za sobą słyszałam ciężkie kroki uzbrojonego człowieka, które były coraz bliżej i bliżej. Zaczęłam machać rękoma. Chciałam żeby moja moc coś zrobiła, cokolwiek, a najlepiej żeby mnie gdzieś przeteleportowała. 
  Zaczęłam się zapadać w ziemię. Chociaż biegłam po normalnej, leśnej ściółce, podłoże zyskało nagle konsystencję przecieru pomidorowego. Zapadłam się po kolana. W powietrzu zabrzęczała klinga miecza. Chlast. W ostatniej chwili się schyliłam a końcówki moich włosów poleciały na ziemię. Facet teraz zamierzał ściąć mi głowę wykonawszy zamach z pół obrotu.
Gotowa na śmierć?
Nie.
Ostrze zbliżało się do mojego gardła bardzo szybko. Stałam sparaliżowana, nie zdolna do trzeźwego myślenia. Od śmierci dzieliło mnie pięć centymetrów, trzy, jeden, pół...
I w tedy mnie wessało. Jakby ktoś spuścił mnie w toalecie i przyspieszył to jakieś sześćset sześćdziesiąt sześć tysięcy razy, mniej więcej tak się czułam. Wessana przez dżem o smaku leśnego runa znalazłam się z upełnej nicości, w próżni. Straciłam przytomność w tym samym momencie, gdy poczułam jak moje ciało z głupim łaskotaniem rozpada się na miliardy miliardów podstawowych cząsteczek.