Po dwóch tygodniach dotarłam do
jednej z prowincji Rzymu, która wywoływała bóle główy u naszych cesarzy-
Germanii. Zamieszkiwały ją liczne plemiona wojowniczych barbarzyńców zaciekle
broniących swojego kawałka ziemi. I, oczywiście, dosyć skutecznie.
Prawdopodobnie był w tedy wrzesień
i zaczynało się ochładzać. Moja biała, jedwabna sukienka była do niczego jeśli
chodzi o utrzymywanie ciepła, a tym samym jeśli chodzi o przetrwanie.
Skóra zająca choć mała, to z czasem uzbierałam jej na tyle dużo, że
zrobiłam z niej prowizoryczną opończę. Robiło się coraz zimniej, ale mimo to
cały czas zmierzałam w kierunku muru Hadriana. Wygłodniała, słaba i chuda.
Któregoś dnia, będąc sercu
Górnej Germanii usłyszałam kotły i bębny, zapowiadające rychłą bitwę. Na prawdę
nie miałam ochoty angażować się w żadne bijatyki, ale oglądanie walki z
bezpiecznej odległości byłoby przednią rozrywką. Głupia ja. Wspinając się na
wzgórze (obrany jako punkt obserwacyjny) potknęłam się o trupa germanina. Był
brudny i zapyziały, ale miał na sobie dużo skór. Ciepłych skór. Rozebrałam więc
nieboszczyka dosłownie do rosołu ( miałam w tedy plan na najbliższ dwanaście
godzin- obejrzeć walkę i zjeść gałgana, ale nie wypalił z powodów które omówię
później) a jego skóry narzuciłam na siebie. Usiadłam na głazie na samym
szczycie górki i rozejrzałam się.
Przede mną była rozległa łąka
sąsiadująca z krańcem lasu. Po lewej- rzymska armia. Ciarki przeszły mi po
plecach. Po prawej- kilka germanów spoglądających na rzymian spode łba.
Zapowiadało się niezbyt zachęcająco. Rzeź na kilku osóbkach? Poza tym obecność
rzymskich żołnierzy doprowdzała mnie do obłędu. Byłam w owym czasie
odpowiednikiem dzisiejszego "JP na 100%". Z tym że ja miałam ku
swojemu zachowaniu powody.
Jakieś dwadzieścia metrów na prawo
ode mnie rozległo się donośne "chrum chrum chrum!". Dzika świnia?
Spojrzałam w tamtą stronę. Potężny germamin może i nie był dziką świnią ale z
pewnością był do niej podobny. Znowu coś do mnie krzyknął. "Chrum chrum?!
CHRUUUM!". Wierzcie mi, ówczesny język germański był stukrotnie gorszy od
współczesnego. Brzmiał jakby ci ludzie mieli w gardle kłaczki sierści które
próbowali desperacko wykasłać.
Co on powiedział? Na moim czole
pojawiły się kropelki zimnego potu. Intonacja brzmiała jakby powiedział
(wychrumkał) "Młody, co ty tu robisz?! Na front!". Pokiwałam
gorączkowo głową . Pan Dzika Świnia machnął na mnie ręką żebym za nim poszła.
Wstałam, zmusiłam swoje nogi do wolnego biegu, które były jak z ołowiu.
Naciągnęłam na głowę kaptur i opuściłam głowę. Zaprowadził mnie w głąb lasu, do
(ku mojemu zaskoczeniu) wielkiej armii barbarzyńców. W tej samej chwili, gdy
ktoś wepchnął mi w dłoń mały toporek rozległ się krzyk. A właściwie okrzyk
bojowy.
Wszyscy porzucili swoje zajęcia:
częśc przestała ostrzyć broń, część przestała robić przysiady, część przestała
kochać się z pniami drzew, ja przestałam robić sobie z suchej trawy sztuczną
brodę. Ludzie ruszyli w stronę łąki, by skopać tym natrętnym rzymianom ich
zapchlone tyłki.
Pierwszy rząd zatrzymał się kilka
metrów przed linią drzew. Pozostała część, ja i "moja armia"
zatrzymaliśmy się za nimi. Byłam piekielnie zestresowana. W takich chwilach nie
mogę się (no, a przynajmniej kiedyś) odpowiednio skupić i przeteleportować się w
jakies inne, fajne miejsce. Jak na złość. Poza tym zupełnie nie wiedziałam jak
walczyć toporkiem. Fajnie byłoby, gdybym dostała miecz- rzymskie pokemony co do
jednego miały rację- FfalKyi GlAdiaToRuff ÓczĄąą ;D :**. Dzięki nim na pewno
lepiej bym sobie poradziła walcząc jakimś mieczem, albo chociaż sztyletem,
nożykiem do mięsa czy nawet skalpelem chirurgicznym. Zamiast tego trzymałam w
łapsku topór z wyszczerbionym ostrzem. Znowu rozległ się okrzyk bitewny. Teraz
się z niego śmieję, ale w tedy miałam ochotę prysnąć w las nie zważając na
sześć rzędów uzbrojonych goryli stojących za mną.
- WAZAAAAAAAAAAAAAAAAAA!- chrumknął potężny
facet na czele armii, podnosząc w górę swój krótki mieczyk. Ciekawe co to
znaczyło.
- WAAAZAAAAAAAAAAAAA! - zawtórowali mu germanie,
więc dla lepszego kamuflażu ja również.
Skup się, skup się, wdech, wydech.
Teleportacja! Ale ja wciąż stałam w tym samym miejscu i czułam, jak przełażą na
mnie pchły ze skradzionego ubrania. Karma.
To było jak w jakimś cholernym
śnie. Zaczęliśmy biec prosto na rzymian. Co ciekawe, zaczęłam się, lekko
mówiąc, bardzo szybko rozkręcać. Ja, z coraz wiekszą ochotą na przywalenie
ludziom, przez których zginął mój ojciec i matka przyspieszyłam do szybkości
olimpijskiego sprintera i wysunęłam się na kilka metrów przed pierwszy rząd.
Teraz biegłam obok naszego wodza. Kaptur spadł mi z głowy a on zobaczył, kim na
prawdę jestem. Myślałam że mi odetnie głowę ale on tylko wyszczerzył do mnie
swoje paskudne ząbki uważając mnie pewnie za jakąś wojowniczo nastawioną
germankę- kamikadze.
- WAZAAAAA!- wrzasnęłam wbijając topór w czoło
w pierwszego napotkanego rzymianina. W moim wykonaniu brzmiało to dokładnie jak
w tej sławnej na YouTube reklamie piwa.
W sumie, nie wiele z tego pamiętam.
Byłam jak transie. Chlast chlast, bum bum. Rach ciach ciach. Zabrałam jakiemuś
martwemu legioniście jego gladius, a swój topór rzuciłam przed siebie,
trafiając w potylicę jednego z moich umownych wrogów. Boom headshot. Spojrzałam
za siebie. W moją stronę leciała akurat grupka siedmiu rzymian, a za nim ich
dowódca na koniu. Wszyscy patrzyli na mnie z nienawiścią, a także z
zaskoczeniem i jakby fascynacją.
Zrobiłam w powietrzu wściekły,
zamaszysty ruch prawą ręką. Siedmiu piechurów straciło głowy. Ot tak, zniknęły.
Jak się dzisiaj domyślam, zamieniłam ich atomy w atomy wodoru, ponieważ jest
najłatwiejszy do uzyskania. Ich ciała zrobiły jeszcze krok lub dwa, a potem
zorientowały się że nic już nimi nie kieruje i runęły jednocześnie na ziemię.
Dobranoc. Dowódca szarżował na mnie celując mieczem w moją szyję, jednak
dostrzegłam w jego oczach cień strachu i zwątpienia. Wyciągnęłam w jego stronę
dłoń. Jego gniady koń zadrżał, jak obraz w popsutym telewizorze a po chwili
zaczął się palić. Zwierzę w śmiertelnej agonii stanęło dęba zrzucając jeźdźca i
pognało na złamanie karku przed siebie taranując przy tym kilku ludzi.
Dowódca wstał. Miał na sobie
piękną, zdobioną zbroję, która nie mogła go przede mną ochronić. Doświadczony
żołnierz versus zbłąkana dziewczyna. Jego miecz kontra moja ręka. Sprawa
wydawała się przesądzona. Machnęłam wściekle ręką. Na jego zbroi pojawiła się
ogromna rysa rozgrzana do białości. Metal zawrzał i spłynął na ziemię
odsłaniając okazałą klatkę piersiową przeciwnika... która była nietknięta.
Kolejny gest ręką. To powinno wypalić w nim półmetrową dziurę na wylot, jednak
znowu ucierpiała tylko jego zbroja. Co u licha... Mężczyzna był równie
zaskoczony co ja. Jednak po chwili dobył miecza i zaczął biec w moją
stronę.
Nie jestem samobójcą. Wiedziałam,
że w walce wręcz nie mam z nim szans. Puściłam się biegiem w las. Miałam nad
nim taką przewagę, że nie obciążała mnie ciężka zbroja. Mimo to wciąż był
szybki i niebezpieczny. Zmęczenie dopadło mnie szybciej niz powinno, z trudem
mijałam drzewa. Obraz zmienił się w brązowo- zielone zbiorowisko smug. Za sobą
słyszałam ciężkie kroki uzbrojonego człowieka, które były coraz bliżej i
bliżej. Zaczęłam machać rękoma. Chciałam żeby moja moc coś zrobiła, cokolwiek,
a najlepiej żeby mnie gdzieś przeteleportowała.
Zaczęłam się zapadać w ziemię.
Chociaż biegłam po normalnej, leśnej ściółce, podłoże zyskało nagle
konsystencję przecieru pomidorowego. Zapadłam się po kolana. W powietrzu
zabrzęczała klinga miecza. Chlast. W ostatniej chwili się schyliłam a końcówki
moich włosów poleciały na ziemię. Facet teraz zamierzał ściąć mi głowę
wykonawszy zamach z pół obrotu.
Gotowa na śmierć?
Nie.
Ostrze zbliżało się do mojego gardła bardzo
szybko. Stałam sparaliżowana, nie zdolna do trzeźwego myślenia. Od śmierci
dzieliło mnie pięć centymetrów, trzy, jeden, pół...
I w tedy mnie wessało. Jakby ktoś spuścił mnie w
toalecie i przyspieszył to jakieś sześćset sześćdziesiąt sześć tysięcy razy,
mniej więcej tak się czułam. Wessana przez dżem o smaku leśnego runa znalazłam
się z upełnej nicości, w próżni. Straciłam przytomność w tym samym momencie, gdy
poczułam jak moje ciało z głupim łaskotaniem rozpada się na miliardy miliardów
podstawowych cząsteczek.