18 lutego 2011
"Istnieje legenda mówiąca o wyspie ciągniętej przez cztery zaczarowane
kamienne rumaki. Wyspa ta nazwana została Wyspą Słońca, gdyż wierzchowce
wiecznie zmierzały na zachód, chcąc wyprzedzić słońce, udowodnić, że
mimo ciężaru jakim jest Wyspa potrafią być szybsze. Były to dwie klacze
oraz dwa ogiery: Nirgael, Serafi oraz Mirako i Lozar; odpowiadające,
kolejno żywiołom wody, powietrza, ziemi i ognia."
Przyszedł smok i ugryzł konia w zad, a ten w popłochu uciekł do Królewny Śnieżki, która rzekomo mu pomogła, a tak naprawdę wykorzystała go i oddała do rodzinnego domu opieki.
Odeszłam od tablicy, na której w kilku dość długich zdaniach została spisana legenda o Wyspie. Tania atrakcja dla potencjalnych turystów. Przecież każdy wie, że konie są jedynie posągami i nie mogą, nie mają prawa się poruszyć. A czemu akurat Wyspa Słońca? Komuś się tak spodobało, więc ją tak nazwał.
Spojrzałam w górę. Błękitne niebo było tego dnia wolne od chmur, słońce przyjemnie grzało. Gdyby nie fakt, że znajdowałam się w jednej z najbiedniejszych dzielnic Etherill, miasta niemal tak wielkiego jak sama Wyspa, byłoby wspaniale.
-Mogłabyś łaskawie nie stać po środku chodnika i nie utrudniać ludziom ciągłego kręcenia się raz w jedną to w drugą stronę? Oni potrzebują nieco więcej przestrzeni życiowej niż ty.
Poznałabym ten głos na końcu świata. Niski, lekko ochrypły, jakby jego właściciel był wiecznie poirytowany. We wnęce budynku, który teraz był tanią jadłodajnią, choć planowano pewnie zrobić tu niewielkie muzeum, czy coś w tym stylu, siedział kot. Bury, w podeszłym wieku, o lekko zsiwiałym pyszczku i częściowym braku lewego ucha. Powoli zamiatał ogonem po ziemi patrząc na mnie z dezaprobatą.
-Maurycy! - Na moim pysku pojawił się uśmiech. - Cześć, staruszku, co u Ciebie słychać?
-Wypraszam sobie, jestem w kwiecie wieku. - Kocur machnął energiczniej ogonem. - Zaledwie dwa dni temu stoczyłem krwawą walkę o pewna młodą damę z chaty tuż za rogiem.
Uniosłam brwi ze zdziwieniem. Choć Maurycy wyglądał na typowego powsinogę i rozbójnika, wcale taki nie był.
-Rozumiem... - odparłam po chwili. - A czy ta młoda dama, jak to określiłeś, to nie była czasami...
-Mniejsza o to kim była. - przerwał mi szybko. - Zrobisz coś dla mnie? Ta mała dziewczynka po drugiej strony ulicy, o ta, która właśnie wyszła ze sklepu, zdaje się, że trzyma w swoich słabiutkich rączkach kawałek szynki.
-To jest ryba, Maurycy. - powiedziałam nawet nie oglądając się za siebie.
-Skąd wiesz? A z resztą nieważne. Widziałem Cię wczoraj, jak uciekałaś przed tymi bezmózgimi siedliskami pcheł. Słyszałem od pewnego komara, że na grzbietach tych czarnych basiorów jest tyle pasożytów, że nie ma gdzie wylądować! - wydawało się, że wcale nie chciał powiedzieć tego "żartu" - jak on to nazywał. W jego głosie pojawiła się nutka niepewności, a ogon znieruchomiał.
Zastrzygłam uszami. Zerknęłam ku górze, gdzie ponad tablicą głoszącą legendę, znajdował się szyld zbity z kilku drewnianych desek. Ktoś niedbale namalował na nim słowa "Pod Smoczym Skrzydłem". Przez myśl przemknęło mi, że mieszkańcy Wyspy mają bzika na punkcie smoków... Latarnie okupowane przez smocze figury, karczmy ze smokiem w nazwie. To nie wszystko. Na wschodnim brzegu wyspy, nad Zatoką Ariany, znajdowały się jaskinie zamieszkiwane przez smoki. Były to wędrowne gady, które zatrzymały się chwilowo na Wyspie Słońca i zapewne po kilku dniach, tygodniach odlecą. Lecz wśród nich była jedna rodzina, która od stuleci zajmowała jedną z jaskiń. Jedno z pary czerwonołuskich gadów nie mogło odlecieć. Była to niewielka samica, która straciła znaczną część skrzydła podczas jednej z burz. Parze nie udało się wychować wielu młodych; niektóre jaja znikały w niewyjaśnionych okolicznościach.
Spojrzałam na Maurycego. Siedział nieruchomo, jedynie jego zielone, kocie oczy pozostały żywe i wpatrywały się we mnie.
-Czemu tak się na mnie patrzysz? - mruknęłam.
Kocur obserwował mnie w milczeniu. Po chwili zabrał głos:
-Przecież wiesz, że wilki, które mają mniej niż trzy i pół roku nie mogą startować w wyścigach.
-Nie powinny. - odparłam krótko i pewnie.
-To tak samo jak "nie mogą". Są niedoświadczone, zbyt mało wytrzymałe no i nie myślą logicznie. To tak jak ludzkie dziecko. Wiesz, że te bachory potrafią ciągnąć kota za ogon, nie wiedząc jakie są tego konsekwencje? Ty nie znasz tego uczucia, jesteś wilkiem. Wilk jest groźny, wilk jest zły...
-To był wierszyk o dziku, a nie o wilku.
-No... Może i tak. Ale to nie zmienia faktu, że nie wiesz jak to jest, kiedy ktoś chce ci wyrwać ogon.
Nie zwracałam uwagi na dalsze słowa Maurycego.
Brakowało mi zaledwie dwóch miesięcy, by móc uczestniczyć w wyścigach. Władcy Wyspy zabraniali ich organizowania, ponoć dbali o nasze bezpieczeństwo. Często wysyłali zgraję wytresowanych, bezgranicznie im posłusznych wilczurów, których zadaniem było schwytanie uczestników. Jeśli ktoś raz został złapany, już nigdy nie wracał. Po mieście krążyły plotki, że w lochach pod Wielką Wieżą, która była główną siedzibą Władców, więzione były młode zwierzęta. Każde z nich posiadało na łopatce wypalony symbol, oznaczający, że już na zawsze będą musieli być wierni królom. Aż do śmierci. Albo i jeszcze dłużej...
Ponownie zastrzygłam uszami i ruszyłam w kierunku zachodniej bramy.
-A Ty dokąd? Jeszcze z tobą nie skończyłem. - Maurycy podniósł się i lekkim truchtem podążył za mną.
Zlekceważyłam jego groźby typu "ugryzę cię w ogon", "wbiję pazury w Twój grzbiet". Szłam uparcie do przodu. Starałam się trzymać się blisko ścian budynków, a z dala od ludzi idących w każdym możliwym kierunku. Nagle naszła mnie ochota, żeby pobyć trochę sama, z dala od hałaśliwych ulic, ludzkich domostw i ... Maurycego.
-Powtarzam po raz kolejny, dokąd idziesz? - bulwersował się Maurycy tuż za mną.
Westchnęłam ciężko. Kocur potrafił zamęczyć.
-Fenrir nie żyje. - rzekł bezbarwnym głosem.
-Kolejna mysz, która się jąkała, albo w ogóle nie potrafiła mówić? - spytałam ironicznie.
-Nie, wilk.
Zatrzymałam się gwałtownie. Pewna młoda kobieta, niosąca na rękach zaledwie kilkuletnie dziecko, prawie na mnie wpadła. Udało jej się mnie minąć i szybkim krokiem pójść dalej. Słyszałam jak mówiła coś o "wałęsających się, zawszonych kundlach". Odwróciłam się w stronę Maurycego. Stał przede mną machając nerwowo końcem ogona.
-Fenrir. - powiedziałam cicho. Imię wydawało się znajome.
-To ten młody, który brał udział we wczorajszych wyścigach. - podjął Maurycy. - Brązowa sierść, szybki, wytrzymały...
O bursztynowych oczach - dodałam w myślach.
-Skąd wiesz o jego śmierci? Przecież zaledwie wczoraj biegł obok mnie, uratował mi życie...
-Znalazłem go na plaży... A raczej to co z niego zostało. Nie miał w sobie ani kropli krwi. - przy ostatnich słowach głos mu lekko zadrżał - Musimy powiedzieć o tym Oido. - Odwrócił się i zaczął iść w tylko sobie znanym kierunku. Podążyłam za nim.
-Ale co ma do tego Oido? Pewnie nawet nie zna tego wilka. - spytałam idąc za kocurem.
Nie odpowiedział mi.
---Przyszedł smok i ugryzł konia w zad, a ten w popłochu uciekł do Królewny Śnieżki, która rzekomo mu pomogła, a tak naprawdę wykorzystała go i oddała do rodzinnego domu opieki.
Odeszłam od tablicy, na której w kilku dość długich zdaniach została spisana legenda o Wyspie. Tania atrakcja dla potencjalnych turystów. Przecież każdy wie, że konie są jedynie posągami i nie mogą, nie mają prawa się poruszyć. A czemu akurat Wyspa Słońca? Komuś się tak spodobało, więc ją tak nazwał.
Spojrzałam w górę. Błękitne niebo było tego dnia wolne od chmur, słońce przyjemnie grzało. Gdyby nie fakt, że znajdowałam się w jednej z najbiedniejszych dzielnic Etherill, miasta niemal tak wielkiego jak sama Wyspa, byłoby wspaniale.
-Mogłabyś łaskawie nie stać po środku chodnika i nie utrudniać ludziom ciągłego kręcenia się raz w jedną to w drugą stronę? Oni potrzebują nieco więcej przestrzeni życiowej niż ty.
Poznałabym ten głos na końcu świata. Niski, lekko ochrypły, jakby jego właściciel był wiecznie poirytowany. We wnęce budynku, który teraz był tanią jadłodajnią, choć planowano pewnie zrobić tu niewielkie muzeum, czy coś w tym stylu, siedział kot. Bury, w podeszłym wieku, o lekko zsiwiałym pyszczku i częściowym braku lewego ucha. Powoli zamiatał ogonem po ziemi patrząc na mnie z dezaprobatą.
-Maurycy! - Na moim pysku pojawił się uśmiech. - Cześć, staruszku, co u Ciebie słychać?
-Wypraszam sobie, jestem w kwiecie wieku. - Kocur machnął energiczniej ogonem. - Zaledwie dwa dni temu stoczyłem krwawą walkę o pewna młodą damę z chaty tuż za rogiem.
Uniosłam brwi ze zdziwieniem. Choć Maurycy wyglądał na typowego powsinogę i rozbójnika, wcale taki nie był.
-Rozumiem... - odparłam po chwili. - A czy ta młoda dama, jak to określiłeś, to nie była czasami...
-Mniejsza o to kim była. - przerwał mi szybko. - Zrobisz coś dla mnie? Ta mała dziewczynka po drugiej strony ulicy, o ta, która właśnie wyszła ze sklepu, zdaje się, że trzyma w swoich słabiutkich rączkach kawałek szynki.
-To jest ryba, Maurycy. - powiedziałam nawet nie oglądając się za siebie.
-Skąd wiesz? A z resztą nieważne. Widziałem Cię wczoraj, jak uciekałaś przed tymi bezmózgimi siedliskami pcheł. Słyszałem od pewnego komara, że na grzbietach tych czarnych basiorów jest tyle pasożytów, że nie ma gdzie wylądować! - wydawało się, że wcale nie chciał powiedzieć tego "żartu" - jak on to nazywał. W jego głosie pojawiła się nutka niepewności, a ogon znieruchomiał.
Zastrzygłam uszami. Zerknęłam ku górze, gdzie ponad tablicą głoszącą legendę, znajdował się szyld zbity z kilku drewnianych desek. Ktoś niedbale namalował na nim słowa "Pod Smoczym Skrzydłem". Przez myśl przemknęło mi, że mieszkańcy Wyspy mają bzika na punkcie smoków... Latarnie okupowane przez smocze figury, karczmy ze smokiem w nazwie. To nie wszystko. Na wschodnim brzegu wyspy, nad Zatoką Ariany, znajdowały się jaskinie zamieszkiwane przez smoki. Były to wędrowne gady, które zatrzymały się chwilowo na Wyspie Słońca i zapewne po kilku dniach, tygodniach odlecą. Lecz wśród nich była jedna rodzina, która od stuleci zajmowała jedną z jaskiń. Jedno z pary czerwonołuskich gadów nie mogło odlecieć. Była to niewielka samica, która straciła znaczną część skrzydła podczas jednej z burz. Parze nie udało się wychować wielu młodych; niektóre jaja znikały w niewyjaśnionych okolicznościach.
Spojrzałam na Maurycego. Siedział nieruchomo, jedynie jego zielone, kocie oczy pozostały żywe i wpatrywały się we mnie.
-Czemu tak się na mnie patrzysz? - mruknęłam.
Kocur obserwował mnie w milczeniu. Po chwili zabrał głos:
-Przecież wiesz, że wilki, które mają mniej niż trzy i pół roku nie mogą startować w wyścigach.
-Nie powinny. - odparłam krótko i pewnie.
-To tak samo jak "nie mogą". Są niedoświadczone, zbyt mało wytrzymałe no i nie myślą logicznie. To tak jak ludzkie dziecko. Wiesz, że te bachory potrafią ciągnąć kota za ogon, nie wiedząc jakie są tego konsekwencje? Ty nie znasz tego uczucia, jesteś wilkiem. Wilk jest groźny, wilk jest zły...
-To był wierszyk o dziku, a nie o wilku.
-No... Może i tak. Ale to nie zmienia faktu, że nie wiesz jak to jest, kiedy ktoś chce ci wyrwać ogon.
Nie zwracałam uwagi na dalsze słowa Maurycego.
Brakowało mi zaledwie dwóch miesięcy, by móc uczestniczyć w wyścigach. Władcy Wyspy zabraniali ich organizowania, ponoć dbali o nasze bezpieczeństwo. Często wysyłali zgraję wytresowanych, bezgranicznie im posłusznych wilczurów, których zadaniem było schwytanie uczestników. Jeśli ktoś raz został złapany, już nigdy nie wracał. Po mieście krążyły plotki, że w lochach pod Wielką Wieżą, która była główną siedzibą Władców, więzione były młode zwierzęta. Każde z nich posiadało na łopatce wypalony symbol, oznaczający, że już na zawsze będą musieli być wierni królom. Aż do śmierci. Albo i jeszcze dłużej...
Ponownie zastrzygłam uszami i ruszyłam w kierunku zachodniej bramy.
-A Ty dokąd? Jeszcze z tobą nie skończyłem. - Maurycy podniósł się i lekkim truchtem podążył za mną.
Zlekceważyłam jego groźby typu "ugryzę cię w ogon", "wbiję pazury w Twój grzbiet". Szłam uparcie do przodu. Starałam się trzymać się blisko ścian budynków, a z dala od ludzi idących w każdym możliwym kierunku. Nagle naszła mnie ochota, żeby pobyć trochę sama, z dala od hałaśliwych ulic, ludzkich domostw i ... Maurycego.
-Powtarzam po raz kolejny, dokąd idziesz? - bulwersował się Maurycy tuż za mną.
Westchnęłam ciężko. Kocur potrafił zamęczyć.
-Fenrir nie żyje. - rzekł bezbarwnym głosem.
-Kolejna mysz, która się jąkała, albo w ogóle nie potrafiła mówić? - spytałam ironicznie.
-Nie, wilk.
Zatrzymałam się gwałtownie. Pewna młoda kobieta, niosąca na rękach zaledwie kilkuletnie dziecko, prawie na mnie wpadła. Udało jej się mnie minąć i szybkim krokiem pójść dalej. Słyszałam jak mówiła coś o "wałęsających się, zawszonych kundlach". Odwróciłam się w stronę Maurycego. Stał przede mną machając nerwowo końcem ogona.
-Fenrir. - powiedziałam cicho. Imię wydawało się znajome.
-To ten młody, który brał udział we wczorajszych wyścigach. - podjął Maurycy. - Brązowa sierść, szybki, wytrzymały...
O bursztynowych oczach - dodałam w myślach.
-Skąd wiesz o jego śmierci? Przecież zaledwie wczoraj biegł obok mnie, uratował mi życie...
-Znalazłem go na plaży... A raczej to co z niego zostało. Nie miał w sobie ani kropli krwi. - przy ostatnich słowach głos mu lekko zadrżał - Musimy powiedzieć o tym Oido. - Odwrócił się i zaczął iść w tylko sobie znanym kierunku. Podążyłam za nim.
-Ale co ma do tego Oido? Pewnie nawet nie zna tego wilka. - spytałam idąc za kocurem.
Nie odpowiedział mi.
To jest straszne. Dałam to tylko dlatego, że opublikowałam pierwszą część i teraz wypadałoby to dociągnąć do końca. Krótsze. Dziwniejsze.
Jeśli ktoś wie, skąd "pożyczyłam" postać Maurycego to gratuluję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz