Blog ten, pamiętnik, wymyśliły Aldieb, Lady Killer i Gold Fire, podczas gdy to one opiekowały się stadem. Dzięki nim, możecie poznać historię HOTN, historię wybrańców i chwilę z życia osób ze stada. Ten blog powstał by w jednym miejscu streścić wszystkie nasze opowiadania.
`Wandessa.

Czego szukasz?

30 sierpnia 2011

Sutanna [Fragaria]

30 sierpnia 2011

Nieduży, biały kościół stał na wielkim, gigantycznym polu pomidorów. Niskie zielone krzaczki upstrzone rubinowoszmaragdowymi, małymi jeszcze owocami stały gęsto, tuż obok siebie, przytulone mocno do drewnianych tyczek. Do świątyni prowadziła wydeptana dróżka, jedna, jedyna. Piasek, którym została wysypana już dawno został ubity. Gładziutka i twarda ścieżka zazwyczaj była pusta, zaludniała się dopiero wtedy, gdy dzwony biły na mszę.
Połamane deski, zbite kilkoma drogocennymi gwoździami i powiązane kawałkami sznurka tworzyły prowizoryczny murek. Na wybetonowanej ziemi tu i ówdzie jawiły się plamy wody pozostałe po deszczu. Opuszczony budynek zamieszkały był teraz przez czwórkę dzieci. Czuły się w nim bezpiecznie, wśród gołych cegieł i odpadającego zgniłego tynku. Wilgoć wisiała wszędzie, powietrzem niemal nie dało się oddychać.
Gruby mężczyzna powoli wciskał się w czarną sutannę, pocharkując i dysząc. Niedaleko obok leżały białe, dziecięce szaty ministranta. Na samym końcu na szyję zarzucił srebrny krzyż i uśmiechnął się lekko. Otworzył drzwi zakrystii i wyszedł do ogrodu na tyłach kościoła. Bluszcz porastał tylną ścianę, na ziemi zaś gęsto rosły krzaki. Ksiądz ruszył w stronę stojącej w cieniu drewnianej huśtaweczki. Na niej także rosły już zwoje liści, nikt nie konserwował wiekowej bujanej ławki. Usiadł.
Obudził ich cichy szloch. Z dala od wygasającego ogniska siedziała długowłosa blondynka, jedna z dwóch dziewczynek. Płakała zgniatając papierowe wycinanki przedstawiające trzymających się za ręce ludzi, darła je na kawałeczki. Po policzkach spływały jej łzy.
-Emilio? Nie płacz, Emilciu... Wszystko jeszcze jakoś się ułoży, zobaczysz. Wszystko będzie dobrze-cichutko zaczął uspokajać ją czarnowłosy mulat imieniem Abraham. Niegdyś chodzili razem do szkoły. Druga z dziewcząt, Zofia siedziała na uboczu. Oparta o filar budynku bawiła się szerokim nożem, ostatnim co wzięła z domu przed ucieczką. Obok niej leżały strzępy pluszowego misia, zabawki jej brata, Valentina. Pamiętała jak dziś dzień, gdy chłopak urwał drobne rączki zabawki i rozszarpał zabawkę na kawałeczki. Plastikowe oko patrzyło na nich z wyrzutem.

Nie przejmowali się tym, było im obojętne co ta kupka szczątek o nich myśli...
Słodki smak winogron wypełnił delikatne, przyzwyczajone do rarytasów podniebienie księdza. Delikatnie bujał się na huśtaweczce, u boku leżał talerz wypełniony przysmakami, który przed paroma chwilami przyniosła Maria, nowa służąca. Nagle usłyszał cichy szczęk. nie był pewien czego... Ale leżały tu przecież różne dziwne przedmioty...
Valentin patrzył pustym wzrokiem na świeże, krwawiące jeszcze z ran na nadgarstkach zwłoki ośmioletniej siostrzyczki. Bezwiednie poruszał ustami, jak ryba złapana w sieć. Po policzkach toczyły się łzy, w garści trzymał zakrwawioną żyletkę daną mu przez siostrę. Nieco dalej, na grubych linach wisieli Abraham i Emilia. Trzymali się za ręce, jakby dodając sobie otuchy w tej ostatniej wspólnej podróży. Jedenastolatek padł na kolana przed zwłokami siostry i ścisął mocno jej zimną dłoń. Wiedział co zrobi, zrobi za nich wszystkich.
Zaskrzypiała zardzewiała furtka ulokowana niedaleko huśtaweczki. Już od dawna nikt z niej nie korzystał, toteż klecha zdziwił się. Cichy szelest trawy zbliżał się, jednak krzewy zasłaniały ojcu Federico zobaczenie nadchodzącej osoby. Nagle go zobaczył. Kasztanowe włosy do szyi, delikatny zarost. Na oczach ciemne okulary awiatorki i ten straszny uśmiech... Ksiądz zerwał się z huśtawki, zrzucając półmisek na ziemię i ruszył pędem przed siebie, drąc sobie sutannę o ostry żywopłot. Biegł, a za nim kroczył powoli dwudziestoparoletni mężczyzna w długim skórzanym płaszczu. Ten nie podzielał pośpiechu duchownego. To on był drapieżcą. Odgłos wystrzału z pistoletu wyposażonego w tłumik nie był głośniejszy niż oddech. Kula przebiła się przez kolano klechy, rozrywając rzepkę i krusząc staw. Mężczyzna zacisnął zęby i wydał z siebie opentańczy ryk, upadając na ziemię.
-V... Valentin? Dlaczego?-wyjęczał sługa Chrystusa.
-Pamiętasz mnie? Trochę się zmieniłem przez te ostatnie lata, prawda?-brodaty młodzieniec uśmiechnął się lekko.-Ale nie martw się. Nie jestem już taki jak wtedy...
-Valentin...
-Zamknij się! Czekałem na tą chwilę piętnaście lat! Piętnaście lat, rozumiesz klecho? Nie umarliśmy, gdy wygonili nas nasi rodzice. Żyliżmy dalej, pomimo tego co nam zrobiłeś, skurwysynu!
-Valentin, wybacz...
-Powiedziałem zawrzyj ryj!-spod okularów pociekły łzy.-Pamiętasz ich? Abraham, Emilia, Zofia i ja... Pamiętasz swoją zabawę? Ufaliśmy Ci, sukinsynu! Tak Ci ufaliśmy! Myśleliśmy, że rozmawiasz z Bogiem. Że zanosisz nasze modlitwy do Niego, że będzie nam lepiej... A ty...
-Valentin, proszę...
-Nie proś mnie o nic! Nie jestem twoim pierdolonym bogiem, ja nie wybaczę!
Cicho szczęknął spust pistoletu, oddech zagłuszył świst kuli. Ołów zagłębił się w czaszce księdza i wydrążył ją na wylot. A wiatr cicho wył w dzwonnicy.
Valentin otarł łzę rękawem. Najstraszniejszy kozsmar wreszcie go opuścił.
Fragaria Invisibilis (21:20)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz