(Najlepiej
byłoby gdybyście czytali w rytmie podkładu, tylko może on być za
krótki. Ale najbardziej mi pasował, jeśli chodzi o klimat.)
Podniosłam papierosa do ust i poczułam jak dym wpływa do moich płuc. Jest wcześnie, nie ma jeszcze siódmej. Na dworze szaro, słońce jeszcze nie wstało, nie rozgoniło reszty nocy, która kryła się w ciężkiej mgle unoszącej się nad polami i w ciemnym lesie, tylko delikatnie promienie słońca, z trudem przedzierające się przez szare, deszczowe chmury oświetlały drogę przed domem.
-Kochaj mnie, kochaj. – zanuciłam jednocześnie wypuszczając biały dym z ust, który momentalnie zmieszał się z resztą powietrza. Zniknął, zniknął tak jak część mojego życia. Przed chwilą był, a za moment, bez ostrzeżenia rozpłynął się. I już go nie było. – Kochaj mnie, kochaj… - I już go nie było. Te słowa rozwiały się w szarej przestrzeni. W szarym, ciężkim i smutnym życiu. Pustym życiu.
To już był codzienny rytuał, do którego przywykłam. Tak jak do jednego zdania, które wciąż krążyło w mojej głowie. Zgasiłam niedopalonego papierosa w popielniczce. Było bardzo zimno. Usłyszałam ciche miauknięcie. Po poręczy balkonu zwinnie i z gracją spacerował bury kocur. Wyciągnęłam w jego stronę rękę, a on otarł się o nią z cichym pomrukiem. Schyliłam się do niego i przytuliłam jego jasny pyszczek do swojego policzka.
-Nie mam dziś nic dla ciebie. Przepraszam, kocie. – musnęłam ustami jego zimny nos i przejechałam dłonią po jego grzbiecie. – Przyjdź jutro. To coś dostaniesz. – w odpowiedzi usłyszałam zduszony pomruk. Wróciłam do pokoju zostawiając na chwilę otwarte drzwi. Kocur dziś nie miał zamiaru wejść do środka, chociaż czasem to robił. Zrzuciłam z siebie bluzę i zagrzebałam się w ciepłej jeszcze pościeli. Chociaż robiłam tak codziennie, nigdy nie udawało mi się zasnąć. Westchnęłam ciężko i zamknęłam oczy. Znów usłyszałam tupot małych stóp na korytarzu. Albo mi się tylko wydawało. Podłoga nie zaskrzypiała cicho, więc nikt nie wyszedł z pokoju obok. Przyzwyczaiłam się do tego wszystkiego tak bardzo, że nie przyjmowałam do siebie faktu, ze może być inaczej.
Minęła godzina. Słyszałam dokładnie każde z ośmiu uderzeń zegara. Leniwie zsunęłam z siebie kołdrę i przecierając zmęczone z niewyspania oczy ruszyłam w stronę kuchni. Od dawna nie sypiałam dobrze. Kładłam się późno, wstawałam wcześnie i nic na to nie mogłam poradzić, chociaż zmęczenie fizyczne doskwierało coraz bardziej. Zawsze odwlekałam moment odpłynięcia w świat snów. Bo wtedy bolało najbardziej… Bolała samotność. Pusta połówka łóżka.
Wchodząc do kuchni zerknęłam na drzwi wejściowe. Nikt nie stał przed nimi, nie wpatrywał się tęskno w klamkę. Korytarz był pusty. Postawiłam dwa kubki na stole, już dawno przestałam z przyzwyczajenia sięgać po trzeci. Nie był potrzebny.
Weszłam do pokoju Thell i ujrzałam burzę jej ciemnych włosów w łóżku. Była przykryta po sam nos. Uśmiechnęłam się delikatnie i musnęłam wierzchem dłoni jej policzek. Mała usiadła i przytuliła się do mnie mocno.
-Dzień dobry, mamo. – wyszeptała mi do ucha, a ja w ramach powitania ucałowałam ją w czoło.
-Idziemy na śniadanie, a potem na spacer? – odpowiedział mi uroczy, uśmiech i kiwnięcie głowy. Widziałam entuzjazm w jej szarych oczkach. Tak, szarych… Wszystko teraz zrobiło się szare. - To ścigamy się, kto pierwszy będzie w kuchni! Tylko uważaj na schodach. Raz…Dwa…Trzy…Start! – Gesha wyskoczyła z łóżka i pognała w stronę drzwi. Tyle ją widziałam. Zaśmiałam się i ruszyłam za nią.
- Wygrałam, mamo, wygrałam!
Kiedy kubki z herbatą zostały opróżnione, a my obydwie już się ubrałyśmy i przygotowałyśmy do wyjścia, spojrzałyśmy na siebie uśmiechnięte i wyszłyśmy z domu. Chwyciłam małą za rękę i zaczęłyśmy spacerem nowy dzień. Pierwszy dzień reszty naszego życia.
____
Do bani. Wyszłam z wprawy. Wydaje mi się to takie puste. Ale jakoś naszła mnie ochota na napisanie czegoś. Więc napisałam, z marnym skutkiem, no ale...