18 sierpnia 2010
Zadanie
Kary ogier
stał przez dłuższą chwilę analizując słowa Acebira. Obrócił łebby
spojrzeć na swoją ukochaną. Pochłonięta była rozmową. Podszedł doniej
powoli. Gdy przystanął u jej boku, spojrzał na nią, a ciemneślepia
zmieniły swoją barwę. Stały się jasne i złe.
-Teq,
ja już wyruszam. Uważaj na siebie przez ten czas, kiedy mnie niebędzie.
Powrócę jak najprędzej. Pamiętaj, że jesteś moim życiem i żebardzo Cię
kocham. - Pocałowałem ją i odszedłem dzwoniąc łańcuchami.
Stawiałemkopyta
pewnie. Świat wokół mnie przestał istnieć. Piach pod moimikopytami
rozpryskiwał się na boki. Małe tumany kurzy tańczyły wokółmojej masywnej
sylwetki. Łańcuchy, które były moim przekleństwem,zostawiały głębokie
ślady w piachu. Przed oczyma miałem tylko jedenobraz. Bagna. To one, a
raczej zadanie z nimi związane zaprzątały mimyśli. Musiałem je przejść i
dotrzeć do tego człowieka. Ale jak ja się z nim dogadam? Przecież, to durne stworzenie mnie nie rozumie. -myślałem.
Powoli zapadał mrok. W rozszerzone chrapy dotarł stęchłyzapach. Byłem
już blisko. Postanowiłem się zdrzemnąć. Musiałem byćskoncentrowany i
wypoczęty, by nie zawalić powierzonego mi zadania.Odnalazłem przytulne
zacisze skryte wśród drzew i ułożyłem się wygodniena mchu. Zasnąłem.
Ranek.Obudził
mnie lekki podmuch wiatru i śpiew ptaków. Wstałem iprzeciągnąłem się.
Wyszedłem z ukrycia i rozglądnąłem się. Byłem napolanie. Dość rozległej i
dostępnej ze wszystkich stron. Parę wysokichi starych drzew tworzyło
zagajnik, w którym przespałem noc. Spojrzałemprzed siebie. W oddali
mieniły się rozległe bagna. Mroczne i niedostępne. Nie dostępne dla
tych, którzy nie wiedzieli jak się po nichporuszać. Lubiłem spędzać
wolny czas na przechadzkach po nich. Poniekąd ucieszyłem się z tego
zadania. Ale nie tracąc już więcej czasu,ruszyłem przed siebie...
Stojącu
skraju mokradeł w chrapy wciągnąłem mdlący zapach zgniłej wody.Niskie
drzewa wyciągały swoje długie gałęzie, niczym koszmarne łapychcące
złapać dziecko i wciągnąć je w wir koszmaru. Kroczyłemostrożnie, by moje
łańcuchy nie zaplątały się w krzewy, które mogłymnie pochłonąć na
wieki. Wokół mnie panowała cisza. Do czasu. Gdy byłemjuż dostatecznie
daleko od skraju mokradeł, do moich uszu dobiegłyszepty i złowrogie
chichotanie. Moje serce przepełniło się trwogą, leczgdy pomyślałem o
moich najbliższych, uspokoiłem się. Nie słuchaj ich - dudniły mi słowa brzybranego syna. - Możesz oszaleć. Przystanąłemi
zamknąłem ślepia. Czułem całym ciałem wokół siebie duchy, któredotykały
mnie i szeptały mi różne słowa do ucha. Odruchowo strzygnąłemnimi i
otworzyłem ślepia. Obok mnie stali moi bliscy. Matka, ojciec iinni z
mojego rodu. Uśmiechali się do mnie. Nic Ci nie będzie. Jesteśmy z Tobą mój synu. Pomożemy Ci. - mojamatka
uspokoiła moje skołatane nerwy. Machnąłem łbem i ruszyłem dalejwraz ze
swoja "armią". Rozmawiałem ze swoimi bliski i uważałem by niewpaść do
głębokiej i mętnej wody. Co jakiś czas machałem ogonem byodgonić
natrętne insekty, które powracały niczym koszmarny sen.
Upłęnowiele
czasu nim odnalazłem na wpół żywego człowieka. Trzymał w dłoniliany,
które były mi potrzebne. Jego jasne oczy patrzyły na mnie, adługie
posklejane włosy przylgnęły do jego starczej twarzy. Poruszyłsię, lecz
liany, które go otaczały uniemożliwiły mu każdy ruch.
- Co chcesz ode mnie demonie? - patrzył na mnie z lękiem w oczach.
Podszedłemdo niego, a on wzdrygnął się. Machnałem łbem i zniżyłem go kumeżczyźnie. Moje chrapy dotknęły jego zaciśniętej pięści.
- Czego chcesz? - powtórzył.
Ponowiłem swój
ruch lekko poirytowany. Zarżałem cicho i trąciłem jego dłoń
poraz trzeci, po czym uniosłem łeb i spojrzałem na niego.
- A tego oczekujesz... Nic za darmo. Najpierw mi pomóż. Odplącz mnie i zanieś do uzdrowiciela. Nie chcę tutaj umrzeć. - słowotok wypełzł z ust mężczyzny.
Przekrzywiłem łeb
w zdumieniu. Nic nie rozumiałem, gdy nagle pojawił sie mój
ojciec.Spojrzałem na niego. On spokojnie wysłuchał starca i
przetłumaczył mi jego słowa. Ciekawe, gdzie ja znajdę tego mędrca czy tam uzdrowiciela.... - pomyślałem z irytacją.
- Spokojnie. Pomożemy Ci. - odparł spokojnie mój ojciec. - Poprowadzimy Cie.
Skinąłem łbem
i przegryzłem liany, które oplatały ciało człowieka. Położyłem się przed
nim, a on ostrożnie wspiął się na mój grzbiet. Poczułem, gdy szarpał
moje haki. Zarżałem. Wtem mój pasażer powiedział - przepraszam - a ja o dziwo Go zrozumiałem.
Ruszyłem w drogę powrotną. Liany, które trzymał w dłoni plątały mi się pod kopytami.
Droga powrotna była cięższa niż się mogłem spodziewać.Musiałem być
ostrożniejszy. Kopyta zapadały mi się w błotnistej ziemi.Z każdym
krokiem mój balast mi ciążył. W oddali zobaczyłem majaczące,między
konarami niskich drzew słońce, To wpompowało nadzieję w mój zmęczony
umysł, który był ciągle bombardowany przez złośliwe zjawy,które krążyły
wokół mnie, niczym sępy czekające na swoją zdobycz. Nie mogłem się
poddać. Nie teraz, gdy byłem już tak blisko celu.
Do moich
rozdętych chrap doleciał miły i przede wszystkim świeży powiew letniego
powietrza. Stałem już na polanie i rozkoszowałem się pięknem dnia, gdy z
mojego grzbietu doleciał cichy jęk. Obróciłem łeb i przypomniałem sobie,
że mam bagaż w postaci człowieka. Zarżałem cicho i napiąłem mięśnie. Wtem poczułem, jak dłoń mężczyzny zaciska się na jednym z moich haków.
Ruszyłem galopem. Biegłem przed siebie, niesiony jakąś dziwną siłą, która
kierowała mnie na zachód. Wiedziałem, że to moi bliscy pomagają mi w
mojej misji. Byłem im dozgonnie wdzięczny,gdyż pewnie bez nich, bym
oszalał na mokradłach. To dzięki ciągłym opowiadaniom o mojej rodzinie,
mogłem tam wejść i wyjść bez żadnego szwanku na zdrowiu i psychice. Moja
grzywa muskała moją masywną szyję,a łańcuchy powiewały na wietrze niczym
flaga. Czułem się wolny. Po godzinie wyczerpującego galopu, w oddali
zobaczyłem wioskę. Z każdą minutą przybliżania się, bałem się coraz
bardziej o swoje życie. Nie wiedziałem jak ludzie przyjmą mój wygląd.
Musiałem zaryzykować. Przed wioską zwolniłem i uważnie się jej
przyglądnąłem. Stukot moich kopyt odbijał się echem od ścian budynków.
Bruk był śliski i niebezpieczny. W każdej chwili mogłem się przewrócić i
uszkodzić starcze ciało, które było mi jeszcze potrzebne...
Ludzie wylegli
z domostw skuszeni stukotem kopyt. Gdy patrzyli na jeźdźca inie
zwykłego wierzchowca zaczęli odmawiać swoje modlitwy. Czynili znak krzyża
i po chwili chowali się w domach. Byli przerażeni. Ja
również.Rozglądałem się uważnie szukając chaty, która była domostwem
medyka czy też szamana. Odnalazłem ją na lekkim zboczu góry. Chata
była"przyklejona" do stoku. Dach wymagał naprawy, a podwórze
było zaniedbane. Zarżałem. Z chaty wychyliła się ostrożnie staruszka, a
tuż za nią stał młody chłopak. Popatrzyli po sobie, a młodzieniec z obawą
w oczach podszedł do mnie. Zamarłem. Bałem się jego reakcji. Lecz
on bardzo delikatnie pogłaskał mnie. Na moje zmęczone ciało spłynął
spokój i opanowanie. Nie wiedziałem czemu tak się poczułem, przecież
gardziłem ludzką rasą. Aż do dzisiaj...
Staruszka
wydała polecenie chłopakowi, a on delikatnie ściągnął starca z mojego
grzbietu i zaniósł go do izby. Zarżałem donośnie, a echo mojego głosu
odbiło się od skał i wróciło ze zdwojoną siłą. Drzwi ze skrzypnięciem
otworzyły się. Z wnętrza domu wyłonił się stażec podparty przez
młodzieńca.Podeszli do mnie, a starzec zawiązał mi Liany, których
potrzebowałem,na jednym z haków. Podziękowałem skinieniem łba i
odszedłem. Czekała mnie jeszcze droga powrotna przez wioskę. Strzygłem
uszami, gdy mijałem domy. Nagle z prawej strony nadleciał jakiś
przedmiot. Zarżałem dziko i stanąłem dęba, gdy owy przedmiot udeżył mnie w
zad. Ruszyłem galopem przed siebie. Ślizgałem się po bruku, ale jak
najszybciej chciałem opuścić wrogą mi wioskę. Zatrzymałem się dopiero na
wzniesieniu, z którego miałem widok na wioskę oplecioną ostatnimi
promieniami zachodzącego słońca. Widok był piękny. Dymy z kominów unosiły
się ku niebu, a ściany odbijały jasny blask promieni. Cała wioska skąpana
była w pomarańczowym kolorze. Drzewa delikatnie kołysały się na
wietrze,niczym tancerze. Spojrzałem na stok. Przed chatą stał młody
mężczyzna i patrzył się na mnie. Uśmiechnąłem się i odgalopowałem ku
stadu.
Dotarłem pod wieczór do domu. Pierwsze swoje kroki pokierowałem do swojej ukochanej. Wtuliłem się w nią i pocałowałem.
- Kocham Cię Teq. - wyszeptałem wyczerpany. - Zaraz do Ciebie wrócę.
Poszedłem do Acebira i skinąłem mu łbem.
- O to, Twoje Liany, których potrzebujesz. Mam nadzieję, że wykonałem zadanie zgodnie z Twoimi oczekiwaniami. - Obróciłem się bokiem, a liany swobodnie zwisały na moim boku przywiązane do haka. Gdy ogier wziął je skinął łbem.
- Wybacz mi teraz, ale chcę spędzić trochę czasu z Twoją matką. Musze wypocząć. - ukłoniłem się mu, oddając mu w ten sposób szacunek i oddaliłem się do jaskini, w której miałem legowisko.
PS. Mam nadzieję, że chociaż trochę się Wam podoba. Przepraszam za błędy.
P.S.S . xD mam nadzieję, że nie urwiecie mi łba. Prosze o sojusz z www.konie-z-koszmaru.blog.onet.pl i zapraszam do dołączenia.