Historia Szery:
*Siedziała
pod drzewem obserwując gwiazdy migoczące na niebie. Jedna z nich
spadła. Gepardzica podążyła za nią wzrokiem, a gdy gwiazda znikła za
horyzontem spojrzała na stado. Każdy zajmował się sobą. Niektórzy
siedzieli razem. Wstała po cichu i wyszła na polane. Rozglądnęła się i
gdy znalazła odpowiednie miejsce dla siebie ruszyła w tym kierunku.
Położyła się wygodnie na szerokim zwalonym pniu i wczepiając pazury
mruknęła cicho. Niektórzy spojrzeli na nią, ale inni nadal zajęci byli
sobą. Mruknęła jeszcze raz tylko, że tym razem głośniej. Większość już
patrzyła w jej stronę, tylko nieliczni nie zwracali zbyt wielkiej uwagi.
Jej oczy zabłysły w mroku.* A więc jak obiecałam opowiem wam moją
historię. Przynajmniej jak na razie jej część.*Zaczęła spokojnie* Nie
jest ona krwawa, ani dramatyczna. *Na chwilę urwała* Mimo to nie jest
też szczęśliwa.*Patrzyła na stado po czym przeniosła wzrok jakby
wypatrując czegoś.* A więc zacznę od początku...
Żyłam w normalnym stadzie. Moi rodzice nie byli nikim ważnym... Ja jako młode nie byłam zbyt silna. Zazwyczaj byłam na uboczu. Żadne z młodych do końca mnie nie akceptowało... "Cóż, czasem bywa i tak.." ktoś by powiedział... Ale nie... ja chciałam to zmienić. Zaczęłam częściej przebywać z innymi młodymi i obserwowałam dorosłych jak polują. Nie wiem jak, ale udało mi się... Reszta mnie w końcu zaakceptowała. Przebywałam z innymi nie martwiąc się o nic "I żyli długo i szczęśliwie." Ta... chciałoby się.... Mimo, że uwielbiałam towarzystwo czasami brakowało mi samotności... Tego dnia, to uratowało mi życie. *Przerwała. Jednak po chwili wznowiła opowieść* A więc wszystko się układało, ale potrzebowałam spokoju. Odeszłam od stada, aby być sama... Gdy wróciłam jedyne co zastałam to ślady innych gepardów i krew... Walka oczywiście nie obejdzie się bez ran. Gdy mnie nie było zaatakowało nas inne stado więc moja rodzina po przegranej walce musiała odejść. Nie widząc co mam robić ruszyłam ich śladem. Podążałam tak parę dni. Byłam wykończona. Położyłam się aby odespać kolejną noc. Kiedy się obudziłam nie poznałam miejsca. Było tam pełno zieleni. Musiała to być inna część terenów, tych, których jeszcze nie znałam. Nade mną stałą wilczyca uśmiechając się lekko. Podawała mi coś co pachniało niesamowicie *Uśmiechnęła się do siebie* Przyjęłam to z wdzięcznością. A miejsce, w którym się znajdowałam było watahą wilków. Nie atakowały mnie. Dziwiłam się temu, ale zostałam tam... Zaczęłam się zadomawiać, a wilczycę, która mnie uratowała traktowałam jak matkę. Czułam się szczęśliwa w mojej nowej rodzinie mimo tego, że była innego gatunku. Nabierałam sił szczęśliwa, że nie jestem już sama. Ale szczęście nie trwa wiecznie. Wataha przeżyła obławę, w której zostałam rozdzielona z matką. Musiałam uciekać. Nie wiedziałam kim są te dwunożne istoty, ale wiedziałam, że muszę uciekać. Biegłam długo. Kiedy poczułam się bezpieczna przystanęłam. Nie mogłam teraz wrócić do stada. Musiałam poczekać do następnego dnia. Położyłam się osamotniona i zasnęłam.
Śniły mi się koszmary, ale jeden był najgorszy... Moja matka siedziała i płakała, a ja stałam obok jej. Nie wiedziała mnie. Nie mogła mnie zobaczyć. Nie mogła mnie usłyszeć.. Nie czuła, że jestem obok niej. Po prostu tak jakbym była duchem. Starałam się ją pocieszyć,ale nie mogłam nic zrobić... *Zamknęła trochę szkliste oczy i zamilkła na chwilę. Ponownie otworzyła oczy i wróciła do opowiadania* Po prostu siedziałam obok niej próbując zwrócić na siebie uwagę... Ale byłam bezradna. A koszmar trwał i trwał... Może i powiecie, że przesadzam, ale dla niektórych to naprawdę nie byłoby takie łatwe...
Do dzisiaj czasami nawiedza mnie ta wizja, ten koszmar... I zawsze jestem tak samo bezradna...
Następnego dnia wykończona jakoś wróciłam na teren watahy, ale nikogo tam nie zastałam. Obława rozbiła stado, które obawiało się wrócić na dawne terytorium... Nie wiedziałam czy reszta stada jest już razem czy błąkają się samotnie... Każdy podczas ataku uciekł w swoją stronę... Starałam się jakoś znaleźć trop matki, ale wszystko było zamazane. Zapachy się mieszały i nie dało się żadnego rozpoznać. Znowu zostałam sama...
*Spojrzała po stadzie* Dalszą część opowiem kiedy indziej. Teraz nie będę was zanudzała dłuższym opowiadaniem *Wstała leniwie i gładko zeskoczyła z pnia drzewa po czym w milczeniu oddaliła się kierując w miejsce, w którym wcześniej leżała. Nasłuchiwała co robi reszta stada. Po chwili znikła w mroku nocy*
Żyłam w normalnym stadzie. Moi rodzice nie byli nikim ważnym... Ja jako młode nie byłam zbyt silna. Zazwyczaj byłam na uboczu. Żadne z młodych do końca mnie nie akceptowało... "Cóż, czasem bywa i tak.." ktoś by powiedział... Ale nie... ja chciałam to zmienić. Zaczęłam częściej przebywać z innymi młodymi i obserwowałam dorosłych jak polują. Nie wiem jak, ale udało mi się... Reszta mnie w końcu zaakceptowała. Przebywałam z innymi nie martwiąc się o nic "I żyli długo i szczęśliwie." Ta... chciałoby się.... Mimo, że uwielbiałam towarzystwo czasami brakowało mi samotności... Tego dnia, to uratowało mi życie. *Przerwała. Jednak po chwili wznowiła opowieść* A więc wszystko się układało, ale potrzebowałam spokoju. Odeszłam od stada, aby być sama... Gdy wróciłam jedyne co zastałam to ślady innych gepardów i krew... Walka oczywiście nie obejdzie się bez ran. Gdy mnie nie było zaatakowało nas inne stado więc moja rodzina po przegranej walce musiała odejść. Nie widząc co mam robić ruszyłam ich śladem. Podążałam tak parę dni. Byłam wykończona. Położyłam się aby odespać kolejną noc. Kiedy się obudziłam nie poznałam miejsca. Było tam pełno zieleni. Musiała to być inna część terenów, tych, których jeszcze nie znałam. Nade mną stałą wilczyca uśmiechając się lekko. Podawała mi coś co pachniało niesamowicie *Uśmiechnęła się do siebie* Przyjęłam to z wdzięcznością. A miejsce, w którym się znajdowałam było watahą wilków. Nie atakowały mnie. Dziwiłam się temu, ale zostałam tam... Zaczęłam się zadomawiać, a wilczycę, która mnie uratowała traktowałam jak matkę. Czułam się szczęśliwa w mojej nowej rodzinie mimo tego, że była innego gatunku. Nabierałam sił szczęśliwa, że nie jestem już sama. Ale szczęście nie trwa wiecznie. Wataha przeżyła obławę, w której zostałam rozdzielona z matką. Musiałam uciekać. Nie wiedziałam kim są te dwunożne istoty, ale wiedziałam, że muszę uciekać. Biegłam długo. Kiedy poczułam się bezpieczna przystanęłam. Nie mogłam teraz wrócić do stada. Musiałam poczekać do następnego dnia. Położyłam się osamotniona i zasnęłam.
Śniły mi się koszmary, ale jeden był najgorszy... Moja matka siedziała i płakała, a ja stałam obok jej. Nie wiedziała mnie. Nie mogła mnie zobaczyć. Nie mogła mnie usłyszeć.. Nie czuła, że jestem obok niej. Po prostu tak jakbym była duchem. Starałam się ją pocieszyć,ale nie mogłam nic zrobić... *Zamknęła trochę szkliste oczy i zamilkła na chwilę. Ponownie otworzyła oczy i wróciła do opowiadania* Po prostu siedziałam obok niej próbując zwrócić na siebie uwagę... Ale byłam bezradna. A koszmar trwał i trwał... Może i powiecie, że przesadzam, ale dla niektórych to naprawdę nie byłoby takie łatwe...
Do dzisiaj czasami nawiedza mnie ta wizja, ten koszmar... I zawsze jestem tak samo bezradna...
Następnego dnia wykończona jakoś wróciłam na teren watahy, ale nikogo tam nie zastałam. Obława rozbiła stado, które obawiało się wrócić na dawne terytorium... Nie wiedziałam czy reszta stada jest już razem czy błąkają się samotnie... Każdy podczas ataku uciekł w swoją stronę... Starałam się jakoś znaleźć trop matki, ale wszystko było zamazane. Zapachy się mieszały i nie dało się żadnego rozpoznać. Znowu zostałam sama...
*Spojrzała po stadzie* Dalszą część opowiem kiedy indziej. Teraz nie będę was zanudzała dłuższym opowiadaniem *Wstała leniwie i gładko zeskoczyła z pnia drzewa po czym w milczeniu oddaliła się kierując w miejsce, w którym wcześniej leżała. Nasłuchiwała co robi reszta stada. Po chwili znikła w mroku nocy*