[Fragment grupowego opowiadania, sam jeden wciąż jednak utrzymuje jakiś sens, nie trudno się domyślić do zaszło.]
Sama.
W małym pokoju o jasnych ścianach widniało tylko jedno, wąskie okno przez które czasem wpadały słabe promienie słońca, czasem smuga łuny księżyca. Zdarzało się że żar wylewał się przez nie, zdarzało i że deszcz spływał po białej ścianie. Deszcz spływał do małej, podłużnej rynienki która miała swój wylot w głębi jednej ze ścian. Owe srebrne naczynie zawsze napełnione było wodą.
I tylko dlatego ruda żyła.
Kafelki były jak zawsze nieprzyjemnie zimne i szorstkie. Leżała w kącie pedantycznie obrzydliwego pokoju. Leżała na boku a wystające żebra zdawały się nieomal przebijać skórę. Oddychała powoli, jakby w letargu. Raz po raz przechodziły ją dreszcze.
Wtedy powieki odsłoniły ciemne ślepia. Lisica zaczerpnęła powietrza, oddech zarzęził jej w piersi. Podniosła ciężko pysk by oprzeć go na łapach i wbić wzrok w drzwi zarysowane w śnieżnej ścianie jedynie pasmem szram. Nie było nawet klamki. Jak w domu dla psychicznie chorych… tak, to najlepsze porównanie.
Usłyszała jakiś szelest. Nie starała się nawet domyślić skąd. Jak zawsze zastrzygła uszami, nie mając siły się podnieść.
***
Nie, nie straciła nadziei. Wciąż wierzyła że moment kiedy przyjdą nastąpi, chociaż nawet ta wiara pokrywała się coraz większą warstwą kurzu.
Na początku starała się uciec, z całych sił. Próbowała doskoczyć do okienka, wcisnąć przez otwory w ścianach, jakkolwiek wydostać z pomieszczenia. Później jeszcze tygodnie siedziała tylko pod drzwiami przekonana że już lada moment ktoś po nią przyjdzie. Popijała zimną wodę z rynnny by zaciskając zęby zastanawiać się jak odwdzięczy się na ludziach za to co zrobili Aldieb i Jej. Wiele razy siadywała pod okienkiem skomląc cicho, błagając by już jakoś wydostali ją z tego okropnego pomieszczenia. I za każdym razem, za każdym razem kiedy słyszała jakiś odgłos, bez względu na okoliczności podnosiła się i nasłuchiwała, a jej małe serce przepełniało się na nowo nadzieją i radością.
Na początku rejestrowała momenty gdy rano traciła przytomność, by odzyskać ją dopiero południem, czuła się też wtedy najedzona i nie potrafiła sięgnąć w pamięć by ogarnąć co się z nią działo.
A teraz nie miała już siły. Wiele razy zastanawiała się, co się stało. Liczyła wschody słońca, lecz po dwóch miesiącach straciła rachubę czasu i przestała być w stanie.
Nie pamiętała już nawet zapachu wolności, widoku gwiazd, od miesięcy nie czuła pod łapami trawy ani promieni słońca na futrze. Nie widziała też nikogo.
Leżała tylko na boku, wiecznie pogrążona w dziwnym letargu, wciąż starając się wywołać sen, tak było jej wygodniej. Nie lubiła tych momentów w których otrząsała się z otępienia. W których uświadamiała sobie, że faktycznie… nikt nie przyszedł i nigdy nie przyjdzie.
Zapomnieli. Na początku wypluwała to słowo, przechodziły ją dreszcze. Jak mogli zapomnieć, przecież byli przyjaciółmi. A przynajmniej tak wielu z nich. Na pewno coś się wydarzyło, nie mogli. Nigdy wcześniej nie zapomnieli. Przecież lisica nie zapomniałaby o nich. Ale wtedy pojawiał się jakiś ciemny głos, który śmiejąc się zawadiacko powtarzał; Przecież pamiętali gdy byłaś kimś. Zaraz odsuwała go z przekąsem. Dla nich powinnam zostać tym samym, bliską osobą. Na pewno nie nikim. Jeżeli zapomnieli… przecież zauważą moją nieobecność, przecież nie zignorują jej. Przecież…
Przecież. Na tym zazwyczaj się kończyło.
- Ale nawet jeżeli naprawdę nie znaczę już nic, muszą przecież uwolnić Aldieb, prawda? – Szeptała sama do siebie starając się nie tracić nadziei. – Dlaczego mieliby mnie tu zostawić, dlaczego mieliby nie postarać się o to wyciągnięcie łapy jeżeli już tu będą? Nie muszą przecież robić całej akcji, to tylko jedne drzwi. – Szeptała wciąż nie zważając na łzy toczące się po jej futrze – łzy będące zaprzeczeniem każdego słowa.
Głos powtarzał; A dlaczego mieliby wyciągać? Nic nie znaczysz. Jesteś z własnej głupoty, wciąż chcesz zwrócić na siebie uwagę, nie musiałaś nigdzie wchodzić.
Chciałam pomóc. Chciałam tylko… pomóc.
Przekazałam gdzie jest Aldieb. Przekazałam Jah. Pomogłam. Chociaż troszeczkę.
Ja, wrzód na dupie która nieudolnie stara się skonać w białym pokoju.
***
I kiedy już na zaczerwienione od łez ślepia opadła kotara powiek, pysk bezwładnie lądował na posadzce a myśli odlatywały gdzieś daleko, świat stawał się bardziej miękki i bardziej kolorowy.
Ruda usłyszała szelest i podniosła się. Małe, ciemne serduszko zaczęło bić szybciej. Uniosła wzrok i dojrzała pyski wystające z małego okienka pod sufitem. Szczęście wypełniło rude ciałko po brzegi. Odbiła się od ziemi i bez problemu prześlizgnęła przez małe okienko. Kiedy uderzyła ją fala zimnego, rześkiego powietrza, ciemne ślepia wypełniły się łzami. Wylądowała na trawie poza swoją celą i obejrzała po przyjaciołach. Jak zawsze znajome twarze. Śmiała się, tak jak oni. Odczuwała taką euforię i szczęście że miała ochotę tylko biec przed siebie. I biegła, wszyscy biegli. Jej gęste, rude futro połyskiwało skąpane w świetle bijącym od księżyca. Żebra nie wystawały ani trochę, a kości nie przypominały kruchych patyków. Biegła przed siebie zachłystując się raz po raz smakiem wolności.
***
Leżała tylko na boku, wiecznie pogrążona w dziwnym letargu, tak było jej wygodniej. Nie lubiła tych momentów w których otrząsała się z otępienia. W których uświadamiała sobie, że faktycznie… nikt nie przyszedł i nigdy nie przyjdzie.
Kafelki były jak zawsze nieprzyjemnie zimne i szorstkie. Leżała w kącie pedantycznie obrzydliwego pokoju. Leżała na boku a wystające żebra zdawały się nieomal przebijać skórę. Oddychała powoli, jakby w letargu. Raz po raz przechodziły ją dreszcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz