06 listopada 2011
Ogień
płonął. Ciemność zapadała powoli. Pochłaniając świat, wołając dzienne
zwierzęta do snu i budząc nocne do życia. Gdzieś w pobliżu zahukała
sowa, obwieszczając światu swoją obecność. A siedząca przy ognisku
postać poruszyła się, spoglądając w niebo. Białe włosy opadły na czoło
przy tym ruchu.
Elf nieśpiesznie podniósł się, spoglądając w prawie bezchmurne niebo, na którym zaczęły pojawiać się gwiazdy. Gwiazdy, te same, które świeciły kiedyś nad górzystym Alondale i które wiodły go w świat. Te same, które obserwowały jego upadki, łącznie z tym największym. I jego ucieczkę. Ciągłą ucieczkę przed pogonią z przeszłości. Wszystko zostawił za sobą. Może niepotrzebnie? Bo przeszłość nie dała o sobie zapomnieć.
Słyszał swoją odpowiedź, na pytanie Arashi. Tak jakby wilczyca stała teraz obok niego i słuchała. Słuchała, choć mówił niewiele, podając fakty.
I miałem siostrę. Zabrzmiało w jego myślach, tak wyraźnie, jakby wypowiedział te słowa na głos. Równocześnie przed jego oczami pojawiła się płowobiała wilczyca, zmieniająca się w elfkę o jasnobrązowych włosach. I oczach, identycznych jak jego, odziedziczonych po matce. Roześmiane, wesołe i ciekawe świata oczy Amare, jego młodszej siostrzyczki. Oczy, w których tak szybko zagościł smutek. Za szybko.
Przeniósł spojrzenie na ogień, jakby ten był wszystkiemu winien. Drewno brzozowe paliło się dość szybko, ale za to dawało mało dymu i stosunkowo dużo ciepła. Teraz jednak powoli już przygasało, prosząc o dorzucenie kolejnych gałęzi.
- Zimno mi. - drobna rączka dotknęła jego dużej, szorstkiej dłoni. Pochylał się właśnie nad śpiącą matką, sprawdzając jej stan. Była wyczerpana, właśnie dlatego się zatrzymali. Życie wędrowne i opuszczenie Alondale wyraźnie jej nie służyło.
- Amare. - spojrzał na siostrę. Drżała. I patrzyła na niego błagalnie, oczekując ratunku. Pomocy. Czegokolwiek. Jakby miał jakieś lekarstwo na ich problemy.
- Rozpalimy ognisko. - powiedział. To nie był dobry pomysł. W tych terenach mogli ściągnąć sobie na kark wrogów. Ale on nie mógł patrzeć na drżącą siostrę. - Zaczekaj tutaj.
Wiedział, znał ryzyko. Lecz jakże było miło patrzeć na uśmiechniętą twarz siostry, gdy grzała dłonie nad ogniskiem, a w jej oczach pojawiły się iskierki dawnej radości. Na ożywioną twarz matki, na którą powróciły zdrowe rumieńce. A ogień płonął, rozpalony w taki sposób, by dawać dużo ciepła przy małym słupie płomieni. W ciemności dym był prawie niewidoczny. A jeśli się przyjrzeć, na ciele elfa nie było białych znaków. Wspomnienie tamtej chwili zniknęło, Fenris powrócił do rzeczywistości. Oliwkowe oczy spojrzały trzeźwo na palenisko. Z cichym westchnieniem dorzucił kilka gałęzi, patrząc jak zajmują się płomieniem, który jakby sycił się nimi, karmiąc. Strzelając żywiej w górę, obudzone do życia.
- Ogień. Mar, widzisz! - Amare dotknęła jego ramienia. Spojrzał na nią, jeszcze nie w pełni rozbudzony. - Tam widać ognisko!
To go rozbudziło. Podniósł się szybko, wpatrując w ciemności, widząc blask płomieni. Migoczący, wyraźnie widoczny w ciemnościach. Zbliżający się, poruszający. To nie było ognisko. To była pochodnia, a raczej kilka pochodni.
Podskoczył do ich prawie wygasłego ogniska, gasząc je szybko. Modląc się bezgłośnie.
- Amare. Musimy iść dalej. Obudź matkę. Szybko! Nie możemy... Nie, powinien pozwolić przeszłości odejść. Tyle, że nie potrafił. Nie chciał. Był wolny. Teraz już tak. Lecz wolnym się nie czuł, wciąż skrępowany niewidzialnym łańcuchem. Ogień płonął, oświetlając jego twarz, jakże w tej chwili ponurą. Następne wspomnienie cisnęło się, pragnąc uwolnić. Stanąć przed jego oczami.
- Mamo. Mamo. - Amare klęczała przy leżącej na kocu kobiecie. Tylko ten koc odgradzał ją od zimnej ziemi.
- Mar. - podniosła wzrok, gdy wysoki, białowłosy elf w lekkiej zbroi wszedł cicho do pomieszczenia. Na niezasłoniętych przez ubranie fragmentach skóry widoczne były białe znaki.
- Mama, ona się nie budzi... Mar... - w oczach, tak podobnych do jego oczu błyszczały łzy. - Zrób coś.
Gdyby tylko mógł. Przyklęknął nad matką, wiedząc dokładnie, co zobaczy. Czego nie wyczuje. Wiedział. Klatka piersiowa nie unosiła się, skóra była blada. Wiedział, że przykładając dłoń do jej nadgarstka nie poczuje tętna. Wiedział, że szkiełko przyłożone do jej ust nie zaparuje od jej oddechu.
Jego poświęcenie nie zdało się na nic. Matka odeszła.
Ogień zgasł.
Elf nieśpiesznie podniósł się, spoglądając w prawie bezchmurne niebo, na którym zaczęły pojawiać się gwiazdy. Gwiazdy, te same, które świeciły kiedyś nad górzystym Alondale i które wiodły go w świat. Te same, które obserwowały jego upadki, łącznie z tym największym. I jego ucieczkę. Ciągłą ucieczkę przed pogonią z przeszłości. Wszystko zostawił za sobą. Może niepotrzebnie? Bo przeszłość nie dała o sobie zapomnieć.
Słyszał swoją odpowiedź, na pytanie Arashi. Tak jakby wilczyca stała teraz obok niego i słuchała. Słuchała, choć mówił niewiele, podając fakty.
I miałem siostrę. Zabrzmiało w jego myślach, tak wyraźnie, jakby wypowiedział te słowa na głos. Równocześnie przed jego oczami pojawiła się płowobiała wilczyca, zmieniająca się w elfkę o jasnobrązowych włosach. I oczach, identycznych jak jego, odziedziczonych po matce. Roześmiane, wesołe i ciekawe świata oczy Amare, jego młodszej siostrzyczki. Oczy, w których tak szybko zagościł smutek. Za szybko.
Przeniósł spojrzenie na ogień, jakby ten był wszystkiemu winien. Drewno brzozowe paliło się dość szybko, ale za to dawało mało dymu i stosunkowo dużo ciepła. Teraz jednak powoli już przygasało, prosząc o dorzucenie kolejnych gałęzi.
- Zimno mi. - drobna rączka dotknęła jego dużej, szorstkiej dłoni. Pochylał się właśnie nad śpiącą matką, sprawdzając jej stan. Była wyczerpana, właśnie dlatego się zatrzymali. Życie wędrowne i opuszczenie Alondale wyraźnie jej nie służyło.
- Amare. - spojrzał na siostrę. Drżała. I patrzyła na niego błagalnie, oczekując ratunku. Pomocy. Czegokolwiek. Jakby miał jakieś lekarstwo na ich problemy.
- Rozpalimy ognisko. - powiedział. To nie był dobry pomysł. W tych terenach mogli ściągnąć sobie na kark wrogów. Ale on nie mógł patrzeć na drżącą siostrę. - Zaczekaj tutaj.
Wiedział, znał ryzyko. Lecz jakże było miło patrzeć na uśmiechniętą twarz siostry, gdy grzała dłonie nad ogniskiem, a w jej oczach pojawiły się iskierki dawnej radości. Na ożywioną twarz matki, na którą powróciły zdrowe rumieńce. A ogień płonął, rozpalony w taki sposób, by dawać dużo ciepła przy małym słupie płomieni. W ciemności dym był prawie niewidoczny. A jeśli się przyjrzeć, na ciele elfa nie było białych znaków. Wspomnienie tamtej chwili zniknęło, Fenris powrócił do rzeczywistości. Oliwkowe oczy spojrzały trzeźwo na palenisko. Z cichym westchnieniem dorzucił kilka gałęzi, patrząc jak zajmują się płomieniem, który jakby sycił się nimi, karmiąc. Strzelając żywiej w górę, obudzone do życia.
- Ogień. Mar, widzisz! - Amare dotknęła jego ramienia. Spojrzał na nią, jeszcze nie w pełni rozbudzony. - Tam widać ognisko!
To go rozbudziło. Podniósł się szybko, wpatrując w ciemności, widząc blask płomieni. Migoczący, wyraźnie widoczny w ciemnościach. Zbliżający się, poruszający. To nie było ognisko. To była pochodnia, a raczej kilka pochodni.
Podskoczył do ich prawie wygasłego ogniska, gasząc je szybko. Modląc się bezgłośnie.
- Amare. Musimy iść dalej. Obudź matkę. Szybko! Nie możemy... Nie, powinien pozwolić przeszłości odejść. Tyle, że nie potrafił. Nie chciał. Był wolny. Teraz już tak. Lecz wolnym się nie czuł, wciąż skrępowany niewidzialnym łańcuchem. Ogień płonął, oświetlając jego twarz, jakże w tej chwili ponurą. Następne wspomnienie cisnęło się, pragnąc uwolnić. Stanąć przed jego oczami.
- Mamo. Mamo. - Amare klęczała przy leżącej na kocu kobiecie. Tylko ten koc odgradzał ją od zimnej ziemi.
- Mar. - podniosła wzrok, gdy wysoki, białowłosy elf w lekkiej zbroi wszedł cicho do pomieszczenia. Na niezasłoniętych przez ubranie fragmentach skóry widoczne były białe znaki.
- Mama, ona się nie budzi... Mar... - w oczach, tak podobnych do jego oczu błyszczały łzy. - Zrób coś.
Gdyby tylko mógł. Przyklęknął nad matką, wiedząc dokładnie, co zobaczy. Czego nie wyczuje. Wiedział. Klatka piersiowa nie unosiła się, skóra była blada. Wiedział, że przykładając dłoń do jej nadgarstka nie poczuje tętna. Wiedział, że szkiełko przyłożone do jej ust nie zaparuje od jej oddechu.
Jego poświęcenie nie zdało się na nic. Matka odeszła.
Ogień zgasł.