25 listopada 2011
Zamyślona
kroczyłam po zimnych resztkach niegdyś zielonej trawy. Moje myśli jak
zwykle rozbiegły się na wszystkie strony, niczym polne myszy, na które
padł złowrogi cień jastrzębia. Ich kręte ścieżki co rusz stykały się ze
sobą, tworząc wokół mnie gęstą sieć utkaną z myśli i obrazów.
Zanurzona
w odległym świecie, szłam przez znajomy las, kierując się ku granicom
stada. Już niedługo miałam opuścić swój dom i wkroczyć na zapuszczone
tereny należące do drobnej ciemnobrązowej wilczycy, która niegdyś
została pierwszą zasłużoną w odrodzonym królestwie nocy.
Pozdrowiłam
skinieniem głowy jedną z czujek dziennych, obserwującą mnie z
pobliskiego wzgórza. Z delikatnym uśmiechem na pysku przekroczyłam
niewidzialną dla oczu wstęgę i ruszyłam wydeptaną trasą w górę
strumienia.
Lekko
kłujące gałęzie szmaragdowych świerków przywitały mnie z radością,
przeczesując swoimi szczupłymi palcami gęste futro. Opuściwszy ich
zacieniony zagajnik, otarłam się bokiem o szczupłą talię brzozy i
kroczyłam dalej. Każde posunięcie łapy przybliżało mnie do serca lasu.
Tam gdzie znajdowało się wzgórze. A na nim rosło drzewo.
W
ślepiach koloru płynnego złota rozbłysły radosne iskierki, które po
kilku chwilach zmieszały się w ciepłych i chłodnych odcieniach,
dopełniając całość wiecznie ruchomej mozaiki.
Wychynęłam
zza kolejnego wzniesienia. Już tak niewiele dzieliło mnie od mojego
starego przyjaciela. Sama nie byłam pewna jak długo za mną podążał.
Kiedy się pojawił? Czy też za czasów Stada Kot? A może wcześniej, w moim
pierwszym domu? Nie wiedziałam.
Ale zapadł mi w pamięci moment, kiedy
zatrzymałam się wśród Samotnych Lwów. Wtedy to Tanabi ochrzcił go tym
dziwnym imieniem. Euzebiusz. Kąciki mojego pyska mimowolnie rozciągnęły
się w uśmiechu na to wspomnienie. Tak, to były radosne czasy.
Niektórym
mogło wydawać się to dziwne, jednak dla mnie było całkowicie naturalne.
Drzewo, które zostało nazwane przemieszczało się wraz ze mną,
gdziekolwiek bym nie poszła. I tak, spałam na jego gałęzi w rozpalonej
Afryce. A później, gdy przeniosłam się do mrocznych puszcz nabrałam
zwyczaju siadywania pod jego zieloną koroną, słuchając historii
opowiadanych przez szemrzące chóry liści.
I
kiedy mój wzrok padł na szeroki pień, zatrzymałam się całkowicie
zaskoczona. W cieniu rzucanym przez potężne gałęzie siedział młody
chłopak i wpatrywał się tęsknym wzrokiem w błękit nieba. Czuprynę
kasztanowych włosów rozwiewał niesforny wiatr. Jego skóra migotała w
wielu odcieniach, oświetlana promieniami słońca. Z daleka nie mogłam
dostrzec dokładnie, jednak zdawała się być lekko chropowata. Jak kora
pnia, o który się opierał.
Wpatrywałam
się w niego jak zahipnotyzowana, czując w głowie całkowitą pustkę. A
potem napłynęły pytania. Kim jest? Co tutaj robi? Jak się tutaj znalazł?
Moje
łapy jakby za dotykiem czarodziejskiej różdżki zaczęły się poruszać,
zbliżając się do tajemniczego nieznajomego. Zaintrygowana przechyliłam
łeb, wspinając się po łagodnym grzbiecie wzniesienia, aż dzieliło nas
tylko parę metrów.
Uniósł
głowę, a jego antracytowe oczy zdawały się przeszywać moją duszę na
wskroś. Nie pasowały do tej młodzieńczej twarzy. Zdawały się należeć do
starca, który widział już więcej
niż wiele, a doświadczył jeszcze więcej. Zdawały się być obce, ale
jednocześnie czułam, że nie pasowałyby do żadnej innej twarzy.
Jego
ruchu były niespieszne. Wstał powoli, ręką podpierając się na pniu za
jego plecami. Po czym zrobił krok w tył, a potem kolejny i tak jak
kamień przeszywa toń jeziora, by opaść na dno, on zatonął w magicznym
drzewie na nowo stając się z nim jednym.
Postanowiłam napisać o jednym z moich starych znajomych. Oraz o tym jak po raz pierwszy w życiu spotkałam go w jego prawdziwej formie.
I dopiero po tym jak już wpadł mi do głowy pomysł na to opowiadanie, zorientowałam się co to może oznaczać.
Mam nadzieję, że się podobało.