04 listopada 2011
Pewnego
dnia, po ognisku, wracałam do swej jaskini poważnie zmęczona. Padałam
na pysk, w końcu nie spałam od 3 dób, a na dodatek futro nasiąkło mi
zapachem dymu. Na ścieżce prowadzącej bezpośrednio do mojego lokum,
potknęłam się o korzeń i wyrżnęłam orła. Przeklinając po rosyjsku,
wstałam i doczłapałam sie jakoś wreszcie. W samej jaskini zapaliłam
kilka świeczek i odblokowałam podziemny strumyczek w ścianie tak, że
woda zaczęła nalewać się do sporego wgłębienia w ziemi. Prowizorka. I w
tym momencie zauważyłam na moim sekretarzyku list. To uderzyło mnie jak
młot. Nagłe skupienie spłynęło na mnie i zaczęłam chłodno analizować
sytuację. Przyjrzałam się wejściu do jaskini. Drzwi były nienaruszone,
zamek też nie wyglądał, jakby go ktoś sforsował. Okien nie było. Z
wachaniem podniosłam kopertę. Nie była ciężka, ot zwykły list. Bombę
wykluczyłam. Powąchałam ją. Pachniała tak, jak zwykle pachnie papier.
Żadnych perfum, żadnych śmiertelnych wirusów. Już miałam ją otworzyć,
gdy nagle rozmyśliłam się. Cokolwiek by to nie było, zepsułoby mi pewnie
humor. Odłożyłam list na miejsce, włączyłam gramofon, przekazałam mu
trochę energii, położyłam płytę z Wysockim, i podeszłam do swej wanny.
Na skraju położyłam kilka świec, zrzuciłam znoszony płaszcz na ziemię i
weszłam do zimnej wody...
Zasnęłam...
Nie wiem ile minęło, lecz gdy obudziłam się, woda była dosyć mocno ciepła. Wyszłam z niej. Świeczki dawno się wypaliły, gramofon przestał grać. Położyłam się na moim stałym legowisku i zaczęłam schnąć. Już przysypiałam, wodziłam wzrokiem po mieszkaniu, moim mieszkaniu. Na drzwi, na prowizoryczną wannę, na półki wyrzeźbione w skale, na wielką flagę Rzeszy, na sekretarzyk...
Sekretarzyk...
I ten cholerny list! Wstałam natychmiast, Łapy wytarłam w jakąś zwierzęcą skórę, i szybkim ruchem ręki otworzyłam kopertę. W środku była kartka A4, złożona na trzy części. Po rozłożeniu zobaczyłam ładny, acz drobny charakter zapełniający całą stronę od góry do dołu. Na dole zamaszysty podpis głosił: mr. Queint. Wątpiłam w prawdziwość tego nazwiska, ale na wszelki wypadek je zapamiętała. Pierwsza część listu, choć zajmowała wiele miejsca od razu została przeze mnie przeskoczona. To były grzeczności. Druga zawierała detale na temat mnie. Widocznie mr. Queint chciał, abym myślała, że wie o mnie wszystko. Trzecia część listu była istotna. Mogłam tam przeczytać, że wie coś co mogłoby mnie zainteresować, i że powinnam zjawić się w pobliskim mieście, zaledwie 80km stąd. I tu pojawiło się coś co mnie nie pokoi. A mianowicie imiona moich 12 braci. Co prawda, ja pamiętałam może 3 z nich, ale pełna lista przywróciła bolesne wspomnienie. Wszystkie imiona były skreślone, oprócz mego, znajdującego się na początku i na końcu listy. Upuściłam list. Upadłam na kolana. Wspomnienia...
- Nie, nie mogą tego zrobić! - Krzyczałam na poddźwiękach. Mogli mnie usłyszeć tylko moi bracia.
- Uspokój się Sara. - Usłyszałam słabnący głos Vernego.
- Nie uspokoję się! - Miotałam się w skrzyni, próbowałam oswobodzić.
- Sara. Opamiętaj się. Zabijasz nas. Verne był coraz słabszy. Nie słyszałam już Morisa.
- Nie, nie nie! - Krzyczałam. Wpadłam w szał. Słyszałam Jak Gladis kolejno mówi:
- Module Vlad deactivated.
- Module Verne deactivated.
- ...
Nie obchodziło mnie to. Chciałam żyć. Zabiłam ich. Chciałam żyć. Zabiłam ich...
Wróciłam do siebie na podłodze. z oczu płynęły mi łzy. Nienawidziłam świata za to, że istniał. Przysięgłam sobi nie iść do tego człowieka.
Następnego dnia rano nie było już emocji. Ubrana byłam w ciemnobrązowy habit, na twarzy miałam białą maskę, na łapach czarne, skórzane rękawiczki, na nogach oficerki po kolana. Nienawidziłam obuwia, ale w tym wypadku było konieczne. Jeszcze raz przeanalizowałam list. Teraz dotarło do mnie co innego. Nie był napisany w żadnym ze znanych mi języków. Jeśli próbowałam analizować go znak po znaku, to widziałam tylko nic nie warta bazgraninę. Ciekawe... Nieważne. Drzwi zamknęłam, przed nimi zakopałam małą, ostrzegawczą minę przeciwpiechotną. Ot bezpieczeństwo. Na drzwiach powiesiłam kartkę - wymowny, acz niezbyt udany rysunek zwierzęcej czaszki - artystka ze mnie żadna, ale przesłanie ogólne było, i napis "Nie wchodzić". Przyjrzałam się krytycznie mojej pracy, poczym wzruszyłam ramionami. Czy kogoś trzeba będzie zakopać - miałam w dupie. Martwiło mnie natomiast czy stado nie będzie miało pretensji. Cóż, ich sprawa. Sprawdziłam jeszcze czy wszystko wzięłam - parabellum, dodatkowa amunicja, trochę solonego mięsa, kilka innych rzeczy. Wszystko było. Nawet mała, porcelanowa lalka. Znalazłam ją podczas oblężenia Berlina, jakaś dziewczynka musiała ją zgubić. Uśmiechnęłam się. Już wiedziałam jak dostanę się do miasta...
Na skraj mało ruchliwej szosy dotarłam późnym wieczorem. Właściwie była prawie noc. Ukryta przy drodze poczekałam jeszcze z godzinkę. W tym czasie minął mnie tylko jeden samochód, pełen ludzi, duży, czerwony van. Już czas, pomyślałam i upewniwszy się w którą stronę do miasta o którym czytałam w liście, położyłam lalkę na środku pasa. Przez chwilę pomyślałam, że prawdziwe dziecko byłoby lepsze, ale szybko porzuciłam tę myśl i wróciłam do swojej kryjówki. Po około półtorej godziny czekania, kątem oka dostrzegłam światła reflektorów. Mimo woli, uśmiechnęłam się pod nosem. Usłyszałam najpierw stęk amortyzatorów, który szybko przerodził się w pisk opon. Gdzieś w tle stukał ABS. Niewielki samochód osobowy zatrzymał się kilkanaście metrów ode mnie. Wyskoczyła z niego kobieta i pobiegła, by podnieść to, co ku jej zdumieniu okazało się być tylko lalką. Wyraźnie zła wróciła do swojego samochodu. Rzuciła ją na tylne siedzenie, po czym usiadła na fotelu kierowcy i poprawiła lusterko. Coś jej nie pasowało. I nagle odkryła co. Fotel pasażera nie był pusty. Wręcz przeciwnie, siedział tam ktoś, kto mierzył w nią z broni palnej. Usłyszała twardy, acz zdecydowanie żeński głos o ostrym, niemieckim akcencie:
- Wieź mnie do miasta. Nie próbuj żadnych sztuczków!
- T-t-tak jest.
Reszta drogi upłynęła spokojnie. Kobieta była tak spięta i wyprostowana, że prawie mi jej było szkoda. W końcu włączyłam radio, na co ona podskoczyła. Chciało mi się śmiać. Coś tam w radiu leciało. Nie było to czymś co lubię, więc przypomniałam sobie jakiś w miarę słuchalny niemiecki zespół i zapytałam:
- QRG? Znaczy na jakiej częstotliwości leci Rammstein?
- W ra-radiu nie puszczają ta-takiej... ciężkiej mu-muzyki.
Skrzywiłam się. Czemu nie? Dlaczego pytam, why?
- Ustaw proszę na muzykę którą lubisz.
Wyciągnęła drżącą rękę i kliknęła klawisz z cyfrą jeden. No tak, to było oczywiste. Do miasta dojechałyśmy już nocą, przy rytmach czegoś co człowiek z radia nazywał rockiem. Miałam na to inne słowo. Szit. Gdy minęliśmy granice miejskie, powiedziałam:
- Kochaniutka, mogłabyś wyłączyć światła?
- Nie, są automatyczne, działają wtedy kiedy silnik - muzyka wyraźnie ją odstresowała. Przyjrzałam się jej. Była młoda, może pod 25 lat. Miała blond włosy do ramion i błękitne oczy. Była mocno opalona. Nie podobała mi się - ale taka niestety nowa moda... Moje rozważania przerwał błysk świateł radiowozu za nami. Moja towarzyszka ze łzami w oczach zatrzymała się na poboczu, próbowała się jakoś usprawiedliwić. Żeby ją uspokoić powiedziałam:
- Ja to załatwię. - I wyszłam z samochodu. Policjantów było dwóch, i jeden zbliżał się do mnie. Na widok maski zmarszczył brwi i się zawachał, ale mimo to podszedł do mnie. Zbliżyłam się widocznie bliżej niżby chciał, szybkim ruchem mocno przycisnęłam lufę parabellki do jego brzucha i wysyczałam "HALT!". O tak, w tym okrzyku byłam chyba najlepsza na świecie. Serio, ćwiczyłam go przez dobre kilka tygodni. Codziennie rano przed lustrem też :). Nieważne. Policjant znieruchomiał a ja chwyciłam długopis i na bloczku do mandatów wybazgrałam kulfonami godnymi dziesięciolatki krótką wiadomość. Policjant pokiwał służalczo głową, przebiegł ze trzy kroki i odwrócił się na pięcie sięgając do kabury. Pustej. Ja miałam jego broń. W jednej łapie - parabellum w drugiej - P99. Lekki i w ogóle jak nie broń. Szybkie wycelowanie i dwa strzały w głowę. Prawie. Szyba radiowozu była kuloodporna, więc funkcjonariusz wewnątrz przeżył. "Cholera" myślałam biegnąc już w tamtą stronę "starzeje się". Wiedziałam, że zadzwonił już po posiłki, więc zaczęłam podgrzewać atmosferę. Usłyszałam Gladis:
- Fusion ON.Poczułam palenie. Poczułam energię. Uderzyłam barkiem w przednią szybę, która rozbryzgła się na setki drobnych kryształków. Przerażony policjant leżał, jednak odruch zadziałał. A głupi fan militarii miał nic innego jak w pełni automatycznego Glock'a 19. Czas zwolnił. Widziałam poszczególne kwanty wszechświata. Zwiększyłam tempo reakcji w mym wnętrzu i ilość wydzielanej energii cieplnej. Tak na tysięczny ułamek sekundy. Potem wszystko ustało. Pociski w formi plam ołowiu wypalały dziury w moim habicie. Wszystkie szyby w radiowozie pękły. Z trupa powoli wypływały różne płyny ustrojowe, które podgrzane zwiększyły swoją objętość wysadzając właściwie wszystko, zmieniając policjanta w... Coś. Wzięłam Glock'a, który leżał na tylnim siedzeniu, obok kilku magazynków. Wzięłam to. W tym momencie uświadomiłam sobie, że torbę zostawiłam w samochodzie kobiety. A samochód ten odjechał, gdy padły pierwsze strzały. I to z piskiem opon. Wyszłam ze szczątków radiowozu, i wpatrywałam się w dwa czerwone oddalające się punkciki. Cholera by to...
__________________________________________________
Narazie tyle. Potem więcej. Wszystko da się naukowo wyjaśnić. Czekam na komentarze ^__^.
Zasnęłam...
Nie wiem ile minęło, lecz gdy obudziłam się, woda była dosyć mocno ciepła. Wyszłam z niej. Świeczki dawno się wypaliły, gramofon przestał grać. Położyłam się na moim stałym legowisku i zaczęłam schnąć. Już przysypiałam, wodziłam wzrokiem po mieszkaniu, moim mieszkaniu. Na drzwi, na prowizoryczną wannę, na półki wyrzeźbione w skale, na wielką flagę Rzeszy, na sekretarzyk...
Sekretarzyk...
I ten cholerny list! Wstałam natychmiast, Łapy wytarłam w jakąś zwierzęcą skórę, i szybkim ruchem ręki otworzyłam kopertę. W środku była kartka A4, złożona na trzy części. Po rozłożeniu zobaczyłam ładny, acz drobny charakter zapełniający całą stronę od góry do dołu. Na dole zamaszysty podpis głosił: mr. Queint. Wątpiłam w prawdziwość tego nazwiska, ale na wszelki wypadek je zapamiętała. Pierwsza część listu, choć zajmowała wiele miejsca od razu została przeze mnie przeskoczona. To były grzeczności. Druga zawierała detale na temat mnie. Widocznie mr. Queint chciał, abym myślała, że wie o mnie wszystko. Trzecia część listu była istotna. Mogłam tam przeczytać, że wie coś co mogłoby mnie zainteresować, i że powinnam zjawić się w pobliskim mieście, zaledwie 80km stąd. I tu pojawiło się coś co mnie nie pokoi. A mianowicie imiona moich 12 braci. Co prawda, ja pamiętałam może 3 z nich, ale pełna lista przywróciła bolesne wspomnienie. Wszystkie imiona były skreślone, oprócz mego, znajdującego się na początku i na końcu listy. Upuściłam list. Upadłam na kolana. Wspomnienia...
- Nie, nie mogą tego zrobić! - Krzyczałam na poddźwiękach. Mogli mnie usłyszeć tylko moi bracia.
- Uspokój się Sara. - Usłyszałam słabnący głos Vernego.
- Nie uspokoję się! - Miotałam się w skrzyni, próbowałam oswobodzić.
- Sara. Opamiętaj się. Zabijasz nas. Verne był coraz słabszy. Nie słyszałam już Morisa.
- Nie, nie nie! - Krzyczałam. Wpadłam w szał. Słyszałam Jak Gladis kolejno mówi:
- Module Vlad deactivated.
- Module Verne deactivated.
- ...
Nie obchodziło mnie to. Chciałam żyć. Zabiłam ich. Chciałam żyć. Zabiłam ich...
Wróciłam do siebie na podłodze. z oczu płynęły mi łzy. Nienawidziłam świata za to, że istniał. Przysięgłam sobi nie iść do tego człowieka.
Następnego dnia rano nie było już emocji. Ubrana byłam w ciemnobrązowy habit, na twarzy miałam białą maskę, na łapach czarne, skórzane rękawiczki, na nogach oficerki po kolana. Nienawidziłam obuwia, ale w tym wypadku było konieczne. Jeszcze raz przeanalizowałam list. Teraz dotarło do mnie co innego. Nie był napisany w żadnym ze znanych mi języków. Jeśli próbowałam analizować go znak po znaku, to widziałam tylko nic nie warta bazgraninę. Ciekawe... Nieważne. Drzwi zamknęłam, przed nimi zakopałam małą, ostrzegawczą minę przeciwpiechotną. Ot bezpieczeństwo. Na drzwiach powiesiłam kartkę - wymowny, acz niezbyt udany rysunek zwierzęcej czaszki - artystka ze mnie żadna, ale przesłanie ogólne było, i napis "Nie wchodzić". Przyjrzałam się krytycznie mojej pracy, poczym wzruszyłam ramionami. Czy kogoś trzeba będzie zakopać - miałam w dupie. Martwiło mnie natomiast czy stado nie będzie miało pretensji. Cóż, ich sprawa. Sprawdziłam jeszcze czy wszystko wzięłam - parabellum, dodatkowa amunicja, trochę solonego mięsa, kilka innych rzeczy. Wszystko było. Nawet mała, porcelanowa lalka. Znalazłam ją podczas oblężenia Berlina, jakaś dziewczynka musiała ją zgubić. Uśmiechnęłam się. Już wiedziałam jak dostanę się do miasta...
Na skraj mało ruchliwej szosy dotarłam późnym wieczorem. Właściwie była prawie noc. Ukryta przy drodze poczekałam jeszcze z godzinkę. W tym czasie minął mnie tylko jeden samochód, pełen ludzi, duży, czerwony van. Już czas, pomyślałam i upewniwszy się w którą stronę do miasta o którym czytałam w liście, położyłam lalkę na środku pasa. Przez chwilę pomyślałam, że prawdziwe dziecko byłoby lepsze, ale szybko porzuciłam tę myśl i wróciłam do swojej kryjówki. Po około półtorej godziny czekania, kątem oka dostrzegłam światła reflektorów. Mimo woli, uśmiechnęłam się pod nosem. Usłyszałam najpierw stęk amortyzatorów, który szybko przerodził się w pisk opon. Gdzieś w tle stukał ABS. Niewielki samochód osobowy zatrzymał się kilkanaście metrów ode mnie. Wyskoczyła z niego kobieta i pobiegła, by podnieść to, co ku jej zdumieniu okazało się być tylko lalką. Wyraźnie zła wróciła do swojego samochodu. Rzuciła ją na tylne siedzenie, po czym usiadła na fotelu kierowcy i poprawiła lusterko. Coś jej nie pasowało. I nagle odkryła co. Fotel pasażera nie był pusty. Wręcz przeciwnie, siedział tam ktoś, kto mierzył w nią z broni palnej. Usłyszała twardy, acz zdecydowanie żeński głos o ostrym, niemieckim akcencie:
- Wieź mnie do miasta. Nie próbuj żadnych sztuczków!
- T-t-tak jest.
Reszta drogi upłynęła spokojnie. Kobieta była tak spięta i wyprostowana, że prawie mi jej było szkoda. W końcu włączyłam radio, na co ona podskoczyła. Chciało mi się śmiać. Coś tam w radiu leciało. Nie było to czymś co lubię, więc przypomniałam sobie jakiś w miarę słuchalny niemiecki zespół i zapytałam:
- QRG? Znaczy na jakiej częstotliwości leci Rammstein?
- W ra-radiu nie puszczają ta-takiej... ciężkiej mu-muzyki.
Skrzywiłam się. Czemu nie? Dlaczego pytam, why?
- Ustaw proszę na muzykę którą lubisz.
Wyciągnęła drżącą rękę i kliknęła klawisz z cyfrą jeden. No tak, to było oczywiste. Do miasta dojechałyśmy już nocą, przy rytmach czegoś co człowiek z radia nazywał rockiem. Miałam na to inne słowo. Szit. Gdy minęliśmy granice miejskie, powiedziałam:
- Kochaniutka, mogłabyś wyłączyć światła?
- Nie, są automatyczne, działają wtedy kiedy silnik - muzyka wyraźnie ją odstresowała. Przyjrzałam się jej. Była młoda, może pod 25 lat. Miała blond włosy do ramion i błękitne oczy. Była mocno opalona. Nie podobała mi się - ale taka niestety nowa moda... Moje rozważania przerwał błysk świateł radiowozu za nami. Moja towarzyszka ze łzami w oczach zatrzymała się na poboczu, próbowała się jakoś usprawiedliwić. Żeby ją uspokoić powiedziałam:
- Ja to załatwię. - I wyszłam z samochodu. Policjantów było dwóch, i jeden zbliżał się do mnie. Na widok maski zmarszczył brwi i się zawachał, ale mimo to podszedł do mnie. Zbliżyłam się widocznie bliżej niżby chciał, szybkim ruchem mocno przycisnęłam lufę parabellki do jego brzucha i wysyczałam "HALT!". O tak, w tym okrzyku byłam chyba najlepsza na świecie. Serio, ćwiczyłam go przez dobre kilka tygodni. Codziennie rano przed lustrem też :). Nieważne. Policjant znieruchomiał a ja chwyciłam długopis i na bloczku do mandatów wybazgrałam kulfonami godnymi dziesięciolatki krótką wiadomość. Policjant pokiwał służalczo głową, przebiegł ze trzy kroki i odwrócił się na pięcie sięgając do kabury. Pustej. Ja miałam jego broń. W jednej łapie - parabellum w drugiej - P99. Lekki i w ogóle jak nie broń. Szybkie wycelowanie i dwa strzały w głowę. Prawie. Szyba radiowozu była kuloodporna, więc funkcjonariusz wewnątrz przeżył. "Cholera" myślałam biegnąc już w tamtą stronę "starzeje się". Wiedziałam, że zadzwonił już po posiłki, więc zaczęłam podgrzewać atmosferę. Usłyszałam Gladis:
- Fusion ON.Poczułam palenie. Poczułam energię. Uderzyłam barkiem w przednią szybę, która rozbryzgła się na setki drobnych kryształków. Przerażony policjant leżał, jednak odruch zadziałał. A głupi fan militarii miał nic innego jak w pełni automatycznego Glock'a 19. Czas zwolnił. Widziałam poszczególne kwanty wszechświata. Zwiększyłam tempo reakcji w mym wnętrzu i ilość wydzielanej energii cieplnej. Tak na tysięczny ułamek sekundy. Potem wszystko ustało. Pociski w formi plam ołowiu wypalały dziury w moim habicie. Wszystkie szyby w radiowozie pękły. Z trupa powoli wypływały różne płyny ustrojowe, które podgrzane zwiększyły swoją objętość wysadzając właściwie wszystko, zmieniając policjanta w... Coś. Wzięłam Glock'a, który leżał na tylnim siedzeniu, obok kilku magazynków. Wzięłam to. W tym momencie uświadomiłam sobie, że torbę zostawiłam w samochodzie kobiety. A samochód ten odjechał, gdy padły pierwsze strzały. I to z piskiem opon. Wyszłam ze szczątków radiowozu, i wpatrywałam się w dwa czerwone oddalające się punkciki. Cholera by to...
__________________________________________________
Narazie tyle. Potem więcej. Wszystko da się naukowo wyjaśnić. Czekam na komentarze ^__^.